Podróż sentymentalna. Z cyklu Chojnice w PRL
Jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma. To powiedzenie z powodzeniem można zastosować do czasów minionej epoki realnego socjalizmu, chociaż nadal to określenie nie straciło na swojej aktualności. Nie mniej opisane tu przedmioty odeszły do lamusa historii, lecz dla wielu wciąż stanowią symbole minionego dzieciństwa. Oto kilka przykładów:
Jo - jo na gumce
Trociny zawijane w kolorowy celofan, aby trzymało się to wszystko całości owinięte papierowym sznurkiem. Długa i cienka gumka pozwalała kontrolować odbicia dłonią. Nie wprawionym sprawiała kłopoty. Wprawionym umożliwiała celowanie w … głowę koleżanki. Do nabycia podczas odpustów w pobliżu kościołów. W Chojnicach najczęściej na straganach prywatnej inicjatywy usytuowanych na ul. Kościuszki.
Armatka korkowa
Podobna do pompki rowerowej, tyle, że drewnianej, gdzie wylot zatykało się dołączonym do zestawu korkiem na sznurku Energicznym ruchem wsuwało się tłoczek do armatki co powodowało wystrzelenie korka połączone z hukiem. Starsi koledzy uzyskiwali podobny efekt podczas „odbijania” wina, nie wiadomo dlaczego kojarzonego z agentem J – 23. Ta w odróżnieniu od tego ostatniego jedynie do nabycia w odpustowej ofercie.
„Kino” domowe
W dosłownym tego słowa znaczeniu. W odróżnieniu do obecnego nie wymagało głośników, a jedynie lektora (najczęściej sprawdzali się w tej roli rodzice). Koc w oknie był nieodzowny, bowiem skutecznie maskował dzienne światło. Do projekcji służył nieporęczny ebonitowy rzutnik, który po rozgrzaniu żarówki zaczynał wydzielać charakterystyczny swąd. Zbyt długie studiowanie jednego obrazka groziło wypaleniem w nim dziury, co objawiało się początkowo zdziwieniem widza, zakończonego płaczem.
Bajki sprzedawane były w kioskach „RUCH – u” w małych plastykowych pudełeczkach. Na wieczku przyklejona etykietka z tytułem bajki. W późniejszych latach dość pokaźna oferta była w „Pelikanie” na pl. Bojowników PPR (Obecnie Stary Rynek). Najbardziej poszukiwane to kolorowe (mniejszość oferty ) Jaś i Małgosia, Calineczka, Smok Wawelski, O rybaku i jego trzech przyjaciołach, Wróbelek Maciuś, Nowe przygody psa Grosika, Szewczyk Dratewka.
Reklama | Czytaj dalej »
Pisaki (flamastry)
Przedmiot dumy każdego ucznia obojga płci. Przynoszone do szkoły jak relikwie, w często metrowych przezroczystych plastykowych opakowaniach po 60 szt. Pozyskiwane od rodziny powracającej z zagranicy (były podstawowym prezentem), prawie nigdy nie używane z obawy przed wypisaniem, dokonywały żywota, wysychając w opakowaniu. Nie mający krewnych za granicą, przy odrobinie szczęścia mogli upolować flamastry we wspomnianym wcześniej „Pelikanie”. Wynalazcy próbowali wyschnięte „reanimować” poprzez wlewanie wody kolońskiej czy atramentu. Poza poplamieniem zeszytów i tornistra – efekt żaden!
Śliskie buty
To powód do dumy, i obiekt zazdrości kolegów w zimie. Buty można było „podrasować, ścierając pilnikiem bieżnik na podeszwie, smarując spody parafiną itp. Najlepsze były podeszwy z tzw. słoniny. Właściciele takich butów potrafili zjechać z miejsca, gdzie obecnie znajduje się Dom Kultury aż po ulicę, lub z obecnego pl. św. Jerzego do wysokości marketu „Netto”.
Żołnierzyki
Do kupienia w kiosku. Na szerokich podstawkach, wykonane z plastiku i ręcznie malowane.
Cenione były również odlewy ołowiane, jakoś nikt się wtedy nie przejmował szkodliwością ich kontaktu z właścicielem. Idealne do produkcji „rannych” gdzie efekt urwanej ręki czy nogi uzyskiwało się na umiejętnym krótkim podgrzaniu. Przegrzanie nie tylko groziło poparzeniem, ale żołnierzyka zamieniało w ołowianą kulkę, co było „plamą” dla jego właściciela. Gromadzone bez żadnej koncepcji tworzyły egzotyczne armie, gdzie ułani wraz z kosynierami atakowali Indian, wspieranych przez czołgistów. Stały na wystawie każdego kiosku RUCH – u. W latach 70 – tych pojawiły się zestawy plastikowych żołnierzyków produkcji RFN. Sprzedawane w pudełkach po kilkadziesiąt sztuk. Z trzech podstawowych zestawów najbardziej popularny to „Africa Corps”, chociaż nie brakowało żołnierzy alianckich.
Ostrzówka z żyletką
Rodzaj temperówki w kształcie gitary, chociaż byli tacy co dopatrywali się kształtów kobiecych. Służyło to do ostrzenia ołówków za pomocą żyletki. Naostrzenie ołówka graniczyło z cudem. Ciekawe co by się działo gdyby dziś wprowadzić do szkól takie gadżety?
Tiki - tiki
Szaleństwo końca lat 70 –tych to dwie kulki umocowane na sznurkach. Dziwny wynalazek do obtłukiwania własnych nadgarstków. Zabawa polegała na rytmicznym rozhuśtaniu kulek, tak żeby obijały się o siebie (góra -dół) i wydawały głośny klekot. Dla spotęgowania hałasu idealnie nadawały się klatki schodowe w blokach. Po wejściu w trans można było tak walić aż do osłabnięcia dłoni. Kulki wykonane były z jakiegoś ciężkiego i twardego tworzywa. Zabawka zwalczana głównie przez dorosłych. U młodzieży ciesząca się szczególnym wzięciem.
Gadżety rodem z PRL nie miały swoich odpowiedników. W prawdzie od czasu do czasu pojawiały się towary z Chin lub NRD, ale były to tak mizerne ilości, że cieszyły tylko przypadkowych nabywców, bo o normalnym ich zakupie można było jedynie pomarzyć.
Wypadałoby również wymienić „zabawki”, które były w dość powszechnym zainteresowaniu i cieszyły się uznaniem i powodzeniem:
Zapałki tzw. „sztormowe”, wentyl rowerowy, piórniki szkolne (góralskie, zamykane na magnes, i najbardziej szpanerskie otwierane i zamykane na zamek błyskawiczny), listewki, gumy, plastykowe modele do sklejenia nabywane w nieistniejącym sklepie Składnicy Harcerskiej przy ul. Świerczewskiego (Piłsudskiego), imitacja broni, poza pistoletem „Precyzja”. Jego posiadanie stawiało najniżej w podwórkowej hierarchii, zaś najwyżej doskonała imitacja KBKAKM produkcji NRD z migającą czerwoną lampką. Hełmofon czołgisty nadesłany przez telewizję z racji przynależności i aktywności do Klubu Pancernych, co było rezultatem emisji serialu „Czterej Pancerni i Pies”. Lusterko z Jankiem i Marusią, jak również widokówki z „pancernymi” do kupienia w każdym „RUCH – u”. Nie sposób wymienić wszystkich pożądanych gadżetów, ale nie można też pominąć słodyczy, bez których nie ma dzieciństwa. O dziwo w PRL – u do polowy lat 70 – tych można było wybierać i przebierać, mimo, ze o zachodnich koncernach, bynajmniej w Chojnicach nie słyszał. Czego tam nie było:
Irysy - cukierki zwane potocznie „mordoklejkami”, „Raczki” landryny, „Toffi”, „Kopalniaki” „Canoldy” „Kamyczki” dropsy, draże, likworki o różnych smakach, batony, batoniki, tabliczki mleczne, małe duże w smaku przypominające „krówki”. „Smoczki” „Sputniki” „Chlebek japoński” ryż na słodko i preparowany, sztangi cukrowe, bloki imitujące chałwę, jednak w dobrym smaku, galaretki, murzynki „całuski” czekolady i czekoladki, wiśnie nadziewane, beczułki z likierem, te ostatnie dawkowane pod okiem rodziców, podobnie jak „kukułki” z racji zawartego w nich alkoholu. Moim ulubionym kioskiem posiadającym te wszystkie rarytasy był kiosk na dawnej ul. Świerczewskiego, w miejscu obecnej „Biedronki”. Być może wynikało to z miejsca mojego zamieszkania, nie mniej bardzo chętnie odwiedzałem sklep, jak dla mnie nieco tajemniczy należący do p. Trzebiatowskiego niedaleko kina „Kosmos”. W nim to z kolei można było dostać „specjały”, których handel uspołeczniony w swojej ofercie nie posiadał, a smak anyżowych cukierków pamiętam do obecnej chwili. Podejrzewam, że nie tylko ja.
Podobne tematy:
Najnowsze:
REKLAMA:
- Komentarze Chojnice24 (0)
- Komentarze Facebook (...)


USD
DKK
EUR
TRY
CHF
NOK
GBP
SEK



Związki i pracodawcy domagają się...
Hołownia: 6 sierpnia odbiorę od...
Nowy sondaż prezydencki
Brak komentarzy
Komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników portalu. Wydawca nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii.
Dodaj komentarz
Komentarze publikowane są dopiero po sprawdzeniu przez moderatora!