Do woja marsz, do woja!
Lata szkolne nie wyróżniały się niczym szczególnym, poza manią grania w piłkę nożną. Szczeniackie wygłupy odeszły w zapomnienie na rzecz podwórkowych mistrzostw świata w piłce nożnej.
Bez wątpienia było to zasługą naszej reprezentacji piłkarskiej, która swoją postawą w 1974 r. w RFN spowodowała, iż wszystkich ogarnął piłkarski amok. Mimo swoich 17 lat czułem się jak stary piłkarski wyga, co to niejednemu bramkę strzelił. A strzelano i to ostro ku rozpaczy bramkarzy, którzy dwoili się i troili by ratować piłkarski honor. Korzystałem z wolnego czasu do woli, od rana do wieczora, a że nauka nie sprawiała mi trudności to lekcji w zasadzie nie odrabiałem, a każdy powrót z boiska kończył się często przysłowiowym kamiennym snem. Natomiast każda szkolna wywiadówka na temat mój kończyła się niezmiennym wywodem:
- Zdolny, ale leń.
Była to święta prawda, a, że święci garnków nie lepią i pomny na swój upór reprezentowałem postawę niezmienną, choć znaczących piłkarskich sukcesów nie osiągnąłem.
Mijał dzień za dniem, miesiąc za miesiącem i ani się nie obejrzałem rozpocząłem 19 rok istnienia na ziemskim padole, jak się wkrótce przekonałem przełomowy w moim dotychczasowym i spokojnym życiu.
Któregoś dnia, a było to po tym, jak zacząłem pierwszą pracę w największym zakładzie przemysłowym miasta „Mostostalu”, po przyjściu z drugiej zmiany czekała na mnie niespodzianka w postaci wezwania na komisję poborową. Nie przeraziło mnie to jednak, a ja sam nie widziałem powodu, aby migać się od służby wojskowej. Słyszałem wcześniej opowieści starszych kolegów o przebiegu ich służby w Ludowym Wojsku Polskim. Nie były one optymistyczne, ale i nie były tragiczne, a niekiedy powodowały moją wesołość. Sam z natury usposobiony do życia byłem raczej optymistycznie nie wyobrażałem sobie „fali” i „rezerwy”, a cóż dopiero przysięgi. Do dnia wezwania na komisję nie zaprzątałem sobie tym głowy, chociaż podświadomie czułem, ze czeka mnie coś dotychczas niespotykanego. Kiedy nadszedł czas stawiennictwa, wraz z grupą moich podwórkowych kolegów, z których większość miała pełne portki strachu udaliśmy się do Domu Kultury przy ul. Grunwaldzkiej, gdzie na czas poboru zainstalowała się komisja. Już z daleka zobaczyć można było grupki młodzieży, otaczającej niewielki placyk przed budynkiem. Kilku z nich z rękoma w kieszeni pozując na nic sobie nie robiących w związku z zaistniałą sytuacją, paliło papierosy, co chwila wybuchając gromkim śmiechem. Obserwując ich wiedziałem, że pod maską beztroskiego śmiechu czaił się w nich lęk. Widać to było po moich towarzyszach, którzy już po drodze dawali mi do zrozumienia co myślą na temat wojska i czekającej ich służby.
- K… wa to dwa lata wyrwane z życiorysu
Szepnął mi do ucha jeden z nich, kiedy po schodach wyłożonych szarym lastrykiem maszerowaliśmy na pierwsze piętro, gdzie urzędowała rejestracja przyszłych obrońców Ojczyzny. Długi korytarz na piętrze z szeregiem drzwi, z których jedne otwarte na oścież. To właśnie z nich wytoczył się tęgi jegomość w zielonym mundurze. Na naszywkach zdaje się miał gwiazdki.
- Chyba kapitan – odezwał się jeden z nas
– Tak, ale Kloss – dodałem
Całe korytarzowe bractwo wybuchło gromkim śmiechem. Atmosfera niepewności jakby zelżała i każdy z nas poczuł się znacznie lepiej. Wśród chwilowej beztroski dal się słyszeć piskliwy damski głosik:
- Panowie…panowie proszę o pół tonu ciszej – dobiegło nas z pokoju z otartymi drzwiami. Wśród męskich głosów, bo przecież każdy z nas miał ukończone 19 lat cienki damski dyszkancik zabrzmiał jak głos z innego świata. Już nie wybuchy śmiechu, a dziki ryk rozbawienia wstrząsnął ścianami korytarza. Z trzaskiem otworzyły się następne drzwi, pojawił się wielki brzuch opięty szerokim skórzanym pasem, a po chwili jego właściciel. Mógł mieć nie więcej niż 30 lat, ale jego „mięsień piwny” był zaiste imponujący.
- No co jest poborowi – ryknął robiąc się czerwony na twarzy.
- Już niedługo będziecie płakać i zapewniam, że nie ze śmiechu – dodał już nieco ciszej omiatając nas wzrokiem.
Nie wiem jak to się stało, czy może któryś z nas ze strachu, a może świadomie w tym dla nas tak doniosłym momencie głośno puścił bąka. Nadęta żaba, bo takiego mi ów osobnik w stopniu sierżanta przypominał, zrobił się zielony na twarzy jak kolor jego munduru, by po chwili oblec się w purpurę i dopiero jak nie wrzaśnie:
- Jaja sobie robicie!... już niedługo woda wam się w d…pie zagotuje…a pierdzieć będziecie z wysiłku…k…wa jego mać – zaklął na odchodne trzasnąwszy drzwiami.
Zapadła grobowa cisza. Chciało mi się śmiać, bo jakoś nie mogłem sobie wyobrazić jak mi się ta woda zagotuje i dlaczego mam pierdzieć z wysiłku. Na dalsze rozmyślania nie było czasu, bo już zaczęto wołać nas po nazwisku. Na dźwięk swojego śmiało wkroczyłem do sali z dwoma wielkimi oknami, przesłoniętych szarosiwymi od tytoniowego dymu firanami. Podobnego koloru był wytarty parkiet z drewnianych klepek. Stoły ustawione w podkowę obleczone zielonym płótnem podkreślić miały ich wojskowy charakter, chociaż bardziej przypominało to mi oślą łączkę. Za nimi siedziało trzech wojskowych. Pierwszy z brzegu rzucił krotko:
- Imię i nazwisko – zanim zdążyłem odpowiedzieć wynotował coś z mojego dowodu osobistego i gestem reki przekazał mnie wcześniej poznanej na korytarzu „żabie”.
- Gdzie chcecie służyć – warknął krótko. Wkurzył mnie takim potraktowaniem dogłębnie.
- Poczekaj – pomyślałem i z głupia frant odparłem:
- Jak to gdzie? W wojsku!
- Wy mi tu ze mnie głupka nie róbcie…jasne?... wysyczał przez zęby.
- Wiadomo, że w wojsku a nie u proboszcza na plebanii – rozumiecie! – warknął głośniej i dodał: - w jakiej formacji?...
- Co mam nie rozumieć - odparłem … mnie tam obojętne…ważne, aby to mieć już za sobą – dodałem patrząc mu odważnie w oczy.
- Podobacie mi się poborowy – coś zanotował w kartotece i kazał mi się przesunąć w kierunku chudego blond wymoczka z zasadniczej służby, o czym świadczyły jego kapralskie belki na pagonach.. Wymoczek spojrzał na mnie oczami zganionego psa, podrapał się po krotko obstrzyżonych blond włosach, a raczej po tym, co z nich pozostało i odezwał się jak na jego posturę nadzwyczaj głośno:
- Chcecie oddać krew?
Coś tam słyszałem wcześniej o idei honorowego krwiodawstwa, ale szczegółów nie znałem.
- No wiecie – rzucił widząc moje wahanie – dostaniecie za to dzień wolny od pracy i dobrze będzie widziane to w wojsku.
- Raz kozie śmierć… i podpisałem na siebie wyrok na małym karteluszku, który niepostrzeżenie podsunął mi pod nos.
– Ale krew oddacie po zbadaniu przez lekarza i na podstawie tego dostaniecie kategorię - zdolny lub nie… chociaż tej ostatniej raczej tu się nie otrzymuje.
Nie słuchałem jego wywodów, bo już poganiany przez młodziutką pielęgniarkę znalazłem się jeszcze na większej sali od tej, w której nie tak dawno przebywałem.
Była to sala widowiskowa, o czym świadczyła jej rozmiary. Za pojedynczymi stołami w większości siedzieli lekarze wojskowi. Mój wzrok przyciągnęła grupa moich rówieśników zbita w gromadkę niczym stado przerażonych baranów. Na sobie, poza czarnymi sportowymi spodenkami, które wprawdzie bardziej przypominały staromodne pantalony nie mieli nic. Zaczęło mnie to śmieszyć, toteż z uwagą kątem oka łypałem na zziębniętych golasów. Nagle na dźwięk wywołanego nazwiska grupa zafalowała i zaczęła wypuszczać poszczególnych delikwentów. Komiczny to był widok. Każdy z nich zatrzymał się przy pierwszym stoliku za którym siedział lekarz wojskowy. Nagle padła komenda:
- Podnosimy lewą nogę…teraz prawą.
Wszyscy z badanych poruszali się jak tańczący niedźwiedź w cyrku, by po chwili znaleźć się przy drugim stoliku.
Słychać było: - otworzyć usta… pokazać język…stanąć prosto!
Po krótkich oględzinach nie wyłączając pleców, przesunęli się w kierunku ostatniego stolika. Za nim zasiadała czarnowłosa piękność oraz starsza może czterdziestoletnia przeraźliwie chuda blondyna. Musiała być to lekarka, bowiem czarnowłosa z wyraźnym respektem wykonywała jej polecenia. To właśnie ona, głosem nie znoszącym sprzeciwu rozkazała:
- Spodenki do kolan opuścić.
Zapanowała konsternacja pośród badanych. Jak na razie nie znalazł się odważny do wykonania polecenia.
– Czy nie wyrażam się dość jasno? – rzuciła po chwili.
– No jak zdjąć majtki? –odezwał się jeden z odważnych.
– No chyba nie będziecie ich ściągać przez głowę – odezwała się milcząca do tej pory chuda blondyna.
– No szybciej…szybciej nie ma czasu…czekają jeszcze inni.
Sam byłem ciekawy co z tego wyniknie. Próby pokazania przyrodzenia szły opornie, co też wydawało mi się zrozumiałe, ale nie docierało to do mnie, że i ja za chwilę zostanę postawiony przed faktem dokonanym. Powoli z ociąganiem kilku z nich zaczęło powoli zsuwać spodenki, natychmiast zakrywając dłońmi swoje przyrodzenie.
– Co jest panowie – rozległo się naraz.
- Jak ja mam ocenić czy macie wszystko w porządku.
- No rączki w dół – to mówiła starsza z kobiet. – No już…już niecierpliwiła się coraz bardziej.
Powoli z ociąganiem odsłaniali swoje przyrodzenia. Stałem z boku po lewej stronie sali. Nie wytrzymałem i parsknąłem śmiechem. Widok był komiczny. Gdy stali tak w szeregu ich przyrodzenia zwisające przypominały mi kurze szyje, którym obcięto głowy. Mój śmiech zwrócił uwagę czarnowłosej która strzeliła na mnie wzrokiem. Gdyby miał siłę rażenia pewnie leżałbym trupem.
– No bratku – odezwała się do mnie… potrzebujesz specjalnego zaproszenia.
- Kto ja? - zapytałem z głupia frant…
- Tak, jaśnie pan nie rozumie?
Rozumiałem i to dobrze, ale próbowałem zaprotestować.
- Ale ja jeszcze nie byłem na tych badaniach – powiedziałem pokazując palcem w kierunku pierwszego stołu.
– Nie szkodzi – usłyszałem… pójdziesz na nie po tym badaniu.
Rad nie rad zbliżałem się do nich, idąc jak ofiara w stronę kata. Wiedziałem, że i ja nie obejdę się bez oględzin moich klejnotów, jakby to one decydowały o sile bojowej naszej armii. Zbliżając się do nich pomyślałem, że może je zbiję z pantałyku próbując jakiegoś wybiegu. Nic z tego. Jeszcze się dobrze nie zbliżyłem, a już miałem gacie na wysokości kostek od nóg. – No będzie dobry z was żołnierz, bo odwaga aż bije w oczy – powiedziała wychudzona blondyna zerkając na moje jestestwo, które o dziwo nie wzbudziło w niej zbytniego zainteresowania.
- Wszystko w porządku – rzuciła do czarnowłosej, która coś odfajkowała na tekturowej kartotece. Wciągnąłem spodenki nad wyraz szybko i zgrabnie, a po chwili miałem wykonane następne badania. Nagle usłyszałem swoje nazwisko. Ki diabeł pomyślałem i naraz słyszę:
- Wyczytani poborowi do sali na parterze…tam pobierają krew.
W ferworze „gaciowych” zmagań jakoś wyleciała mi z głowy idea oddawania honorowego krwi. Wymigać się nie było jak, bo książeczkę z kategorią zdrowia dawali dopiero po pobraniu krwi. Nie taki diabeł straszny jak go malują. Od tego momentu, aż do końca roku 1982 oddałem prawie 13 l. krwi. Zaprzestałem na początku lat osiemdziesiątych ze względu m.in. na brak strzykawek jednorazowych itp. Ale to dopiero miało być w przyszłości.
Chyba krótko po godz. 15 zaczęto wydawać nam książeczki. W mojej stało jak byk :Kat „A” przeznaczony do odbycia zasadniczej służby wojskowej. Nie zrobiło to na mnie żadnego wrażenia, a wojska w przeciwieństwie do innych nie obawiałem się wcale. Z zaciekawieniem trzymałem ją w ręku i poza paroma wpisami, nie wzbudziła we mnie zainteresowania, stanąłem przed faktem dokonanym. Dzień zakończyliśmy w pijalni piwa na „Szewskiej”, która jak ulał pasowała do opisu knajp rodem z Dzikiego Zachodu. Kwaśny odór piwa, wymieszany z papierosowym dymem i zapachem moczu dobiegającym z pobliskiej toalety to piorunująca mieszanka nawet jak nasze młode organizmy. Z uczuciem ulgi wyszliśmy na zewnątrz kierując się w stronę dworca PKP, bowiem większość z nas mieszkała na końcu ul. Świerczewskiego (obecnie Piłsudskiego). Następne dni nie zakłóciły codziennego rytmu. Praca na zmiany, kufelek piwa z kolesiami na Brzozowej i tak do dnia, kiedy pokwitowałem wezwanie do stawienia się w Wojskowej Komendzie Uzupełnień w celu odebrania karty powołania. Na początku października 1976 r. przyjechałem do Świecia nad Wisłą, aby odebrać bilet powołania do czynnej służby wojskowej. W naszym mieście zlikwidowano komendę uzupełnień i przyszło mi się samemu tłuc 65 km do miasta, w którym nigdy nie byłem. Z poborowych z Chojnic byłem sam. Już w autobusie zorientowałem się, wraz ze mną i w tym samym celu podróżuje kilku podobnych do mnie delikwentów z okolicznych podchojnickich miejscowości. Jeden z nich, straszny rozrabiaka, jak się później okazało, został w wojsku przyjacielem na dobre i złe. Samo miasto nie zrobiło na mnie pozytywnego wrażenia. Główna ulica, wokół usadowiły się czynszowe XIX wieczne kamienice i jedynie nowy wybudowany w jakimś nieokreślonym stylu autobusowy dworzec wyróżniał się pośród tej monotonności. Idąc główną ulicą w stronę wojskowych obiektów rozmyślałem dokąd skieruje mnie wojskowa służba. Nawet nie wiem kiedy wyrosła przede mną ceglana bryła WKU. Nie było żadnego żołnierza , a jedynie przy pobliskiej bramie prowadzącej do jednostki spacerował w pełnym rynsztunku wartownik z zaciekawieniem obserwujący nas wchodzących do budynku. Na piętrze w niewielkiej klitce, siedziało dwóch żołnierzy. Jeden z nich zawodowy, drugi ze służby czynnej. Podałem im swoją książeczkę wojskową i czekałem na rozwój wypadków. Będący w służbie zawodowej (czyt. trep) sprawdził dane z książeczki i porównał je z leżącą przed nim kartoteką, odebrał wezwanie, które mu wręczyłem i zwrócił się do mnie:
- Poborowy, nie chcecie pójść do armii na ochotnika… na uzupełnienie rocznika. Brakuje nam kilku.
Czemu nie pomyślałem. Co ma wisieć nie utonie. Dziewczyny nie miałem, a taka odmiana dobrze mi zrobi – myśli jedna za drugą kołatały po głowie.
– Zgadzam się – powiedziałem po chwili zastanowienia.
- Dobra nasza – wyraźnie ucieszył się żołnierz zawodowy.
- Podpiszcie mi jeszcze tu – podsunął mi jakiś druczek.
- Pójdziecie do marynarki wojennej…do Gdyni do 3 pułku zabezpieczenia sztabu. Zgłosicie się tam 13 listopada na dziewiątą rano – po czym wręczył mi bilet w jedną stronę. W drugą przyszło mi czekać dwa lata.
Po godzinie siedziałem w zdezelowanym Jelczu PKS, który prychając spalinami podążał w kierunku Chojnic. Matka wiadomość o moim wcieleniu do wojska skwitowała krótko:
- Nie jesteś pierwszy, ale i nie ostatni.
- Wiem – odparłem nic sobie nie robiąc z faktu, od którego moi koledzy uciekali jak diabeł od święconej wody.
Nazajutrz na pierwszej zmianie powiadomiłem mistrza zmianowego o moim powołaniu. Odesłał mnie do kadr, gdzie dowiedziałem się o wypłaceniu tzw. „wyprawki” i wykorzystaniu urlopu za przepracowany rok. Od poniedziałku od samego rana latałem po całym zakładzie z karta obiegową. Przed samą godziną czternastą byłem wolny od przepisów jakimi był obwarowany pracownik. Nawet nie zdawałem sobie sprawy ile podpisów musiałem zebrać, nie wyłączając nawet zakładowej biblioteki, o której nawet nie miałem pojęcia, że istnieje. W środę w kasie zakładowej odebrałem niezłe pieniądze za wyprawkę, która przysługiwała odchodzącemu do wojska. Po południu pękła pierwsza połówka w „Polonii” potem druga i trzecia. Koledzy z brygady nie mieli jeszcze dość. Padła decyzja:
- Zmieniamy lokal.
Wybór padł na „Bar gościnny” na osiedlu „Budowlani”, potem „Polonia” „Tur”. Nie pamiętam dokładnie, o której skończyła się nasza popijawa. Obudziłem się nazajutrz rano… w domu. Musiało być nieźle, skoro troskliwa matka w pobliżu mojego łóżka postawiła wielką miskę. To na wypadek, gdybym próbował pozbyć się treści żołądka. Na szczęście obyło się bez tego, jednak ból głowy nie opuszczał mnie do popołudnia. Wieczorem powtórka z dnia poprzedniego, i tak przez trzy dni, aż skończyła się gotówka. Wtedy do mnie dotarły wywody matki, ojciec o dziwo, nie prawił mi morałów.
- Co z tobą…co ty robisz - biadała matka.
- Nic mamo – odpowiadałem zgodnie z prawdą.
- Żegnam się z kolegami.
- Lepiej byś siedział w domu, a nie włóczył się po nocach – i tak w kółko od nowa.
Nawet się nie obejrzałem kiedy nadszedł czas zameldowania się w jednostce. Noc poprzedzającą wyjazd spałem nad podziw dobrze. Przed godziną siódmą rano pożegnałem się z matką i ojcem bez zbędnych ceregieli i czułości. Po dziesięciu minutach byłem już na dworcu. Na piątym peronie stała już lokomotywa z wagonami. Rzuciłem okiem na tabliczkę informacyjną na wagonie. Widniało na niej Chojnice – Tczew. Machnąłem przed nosem konduktorowi wezwaniem. Nie zareagował wcale, tak jakby codziennie jeździło setki poborowych. W wagonie nie było wiele osób. Parę kobiet i mężczyzn, pewnie jadących w swoich interesach, bądź do pracy. Z poborowych nie było… nikogo. Nic dziwnego, skoro na dziki pobór brakowało ochotników i poza mną i jak się wkrótce okaże, będzie tylko Wiesiek z pobliskiego Piastoszyna. Do Tczewa dojechaliśmy ok. 9;30. Po chwili podmiejską kolejką jechałem do Gdyni. Zapaliłem papierosa. Paliłem po ukończeniu 18 lat. Trochę z racji ojca, któremu wcześniej podbierałem „Żeglarze”, a później „Klubowe”. Tak więc odziedziczyłem ten niezbyt chwalebny nałóg niejako dziedzicznie. Zdudniły koła wagonu na rozjeździe i z piskiem hamulców długi skład wtaczał się na dworzec Gdynia – Główna. Otwierał się nowy, do tej pory dla mnie nieznany rozdział życia, który jak się później okaże, był jednym z najciekawszych. C.d.n
Podobne tematy:
Najnowsze:
REKLAMA:
- Komentarze Chojnice24 (0)
- Komentarze Facebook (...)
Brak komentarzy
Komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników portalu. Wydawca nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii.
Dodaj komentarz
Komentarze publikowane są dopiero po sprawdzeniu przez moderatora!