Artystycznie i sportowo?
O pomyśle utworzenia profilowanej podstawówki w miejsce likwidowanego gimnazjum przy ul. Młodzieżowej napisaliśmy jako pierwsi na łamach ch24. Zamysł podchwycili radni, tym bardziej że transfery dzieci między szkołami mogą spotkać się z oporem rodziców.
Reforma edukacji to aktualnie jedno z większych zmartwień lokalnych samorządów. W przypadku Chojnic, w których są trzy gimnazja, najmniej ciekawa sytuacja związana jest z Gimnazjum nr 1, największą z pobudowanych szkół. Ta miałaby "przejąć" część dzieci z dwóch innych. Burmistrz zaproponował rodzicom uczniów z "trójki" i "piątki" do 20 lutego dobrowolne przenoszenie dzieci do Szkoły Podstawowej nr 8, która na powrót ma funkcjonować przy ul. Młodzieżowej. - Jeżeli to się nie uda, to przede mną będzie trudna decyzja administracyjna. Zdaję sobie sprawę, że będą protesty rodziców - zapowiada Arseniusz Finster, który zaznacza, że... sam by protestował. Winą za całe zamieszanie obarcza twórców reformy, a sam może jedynie przeprosić rodziców. - Nie da się bez transferów.
Reklama | Czytaj dalej »
- Zaproponowaliśmy rodzicom do 20 lutego...
Z dotkliwych skutków reformy zdaje sobie sprawę także opozycja w radzie miejskiej. Na ubiegłotygodniowej sesji Mariusz Brunka, były kanclerz wyższej uczelni, zaproponował by miasto podjęło takie działania, które zachęcą do wyboru szkoły rodziców dzieci nawet spoza miasta. Sukcesami w tym względzie może pochwalić się m.in. Karol Kołyszko, dyrektor "trójki". - Niestety jest tak, że trzeba walczyć o tego ucznia. Być może modne dzisiaj szkoły, jak mistrzostwa sportowego czy artystycznego w mieście, które ma coraz większe pod tym względem możliwości pod względem lokalowym i kadrowym oraz aspiracji, będą dobrym rozwiązaniem.
- Trzeba walczyć o tego ucznia...
Brunce wtórowała klubowa koleżanka Marzenna Osowicka, żywo zainteresowana tematem, bo na co dzień nauczycielka w tejże szkołe. - Są pewne przesłanki. Jesteśmy zlokalizowani w świetnym miejscu, gdzie jest dostęp do parku wodnego, hali sportowej, dużej sali gimnastycznej i dwóch mniejszych. Oprócz tego od dłuższego czasu działają sekcje plastyczna i taneczna Chojnickiego Centrum Kultury. Tworzy się piękna oferta skierowana do rodziców i daję głowę, że nasza rada pedagogiczna dokona wszelkich wysiłków, aby zaproponować rodzicom godną ofertę rozwoju dzieci w kierunkach artystyczno-sportowych.
- Są już pewne przesłanki w tym kierunku...
- Cały czas nasłuchuję i jestem otwarty na różne pomysły, które można by wdrażać i wprowadzać - zapewniał burmistrz Chojnic, który zdaje sobie sprawę, że konieczne jest rozszerzenie oferty.
- Cały czas nasłuchuję...
Ale bez zwolnień nauczycieli pewnie się nie obędzie. - Nie jesteśmy w stanie, nawet tworząc szkoły bardziej kameralne, mistrzostwa sportowego i artystycznego, i jeszcze nie wiadomo czego, okłamywać ludzi i mówić im, że wszyscy będą mieli pracę - przyznał Finster.
Swoją wypowiedź na sesji burmistrz zakończył przypuszczeniem, że kto inny będzie pewnie odpowiadał za wprowadzenie reformy w mieście, bo przecież jego "prezes Kaczyński zwalnia" (zapowiedzi wprowadzenia dwukadencyjności w samorządach - przyp. red.).
Podobne tematy:
Najnowsze:
REKLAMA:
- Komentarze Chojnice24 (14)
- Komentarze Facebook (...)
14 komentarzy
Wniosek
Wnoszę o wszczęcie postępowania w sprawie wygaszenia mandatu radnego
Rady Miejskiej Chojnic- Mirosława Janowskiego.
Uzasadnienie:
Radny Mirosław Janowski prowadzi działalność gospodarczą z
wykorzystaniem mienia komunalnego, co stoi w jawnej sprzeczności z Ustawą
o ograniczeniu działalności gospodarczej przez osoby publiczne.
Jako radny, prowadzi działalność gospodarczą na rzecz Zakładu
Gospodarki Mieszkaniowej, która zarządza mieniem stanowiącym własność
gminy miejskiej Chojnice.
Prezesem ZGM-u jest szwagier radnego Janowskiego, Zbigniew Odya. W takim
łamaniu prawa nie widzi nic , a nic
złego Dyrektor Generalny Urzędu Miasta Chojnic, Robert Wajlonis.
Żona Wajlonisa prowadzi działalność w domu,którego właścicielem jest
Janowski, a Wajlonis pracuje w kancelarii
adwokackiej,która ma biuro w tym samym domu.
Wobec powyższego wnoszę jak we wstępie.
Widzę otwarcie ,że czynsze mieszkalne w Chojnicach są bardzo wysokie. Ale prezes nie musi zarabiać 17 tysięcy na miesiąc.
Szwagier prezesa jest szefem rady miasta i był przeciwny likwidacji ZGM.
Następnie w budynkach były ogłoszenia , że w mieszkaniach ZGM-u będą wymieniane wymieniane wodomierze przez Zakład Instalacji Sieci Sanitarnych Wodno Kanalizacyjnych C.O.Gazownictwa
Mirosław Janowski
Mieszkańcy Chojnic nie wykupujcie mieszkań do puki szwagier szwagrowi zleca roboty i Arseniusz Finster przez układy trzyma ich przy stołkach.
A Ja Marcin Dobaj martwiąc się o was będąc waleczny, dzielny nie startuje na radnego rady miasta w nadchodzącym jeszcze czasie.
Jestem czlowiekiem doswiadczonym juz , madrym , zrobie z chojnic wielkie miasto .
Ludzi popieraja mnie i chca abym startowal na burmistrza chojnic
Moj plan jest prosty - dobrobyt dla wszystkich
Trzeba postawić na fachowców a nie na baby co sie na sporcie nie znają.
na przeciwko szkoły basen, kort tenisowy, orlik i wiele innych atrakcji sportowych. przełożyć to na grunt chojnicki i będzie super.
radna Joanna Warczak była w Toruniu ale tylko ws jadłodzielni a szkoda...to może p. Błoniarz (nieliczna w radzie co ma względne pojęcie o sporcie)przyjedzie i się rozezna w temacie. pomysł uważam za słuszny i warto się nad nim mocniej pochylić.
- Chociaż kłamstwo jeszcze istnieje – doskonali się tylko prawda.
- Człowiek, który kłamie, nie ma w duszy nic świętego. Prawda jest cenniejsza od wszystkiego.
- Czym w końcu jest kłamstwo? Prawdą w masce.
A mówiłem ,że doktor moskiewski Finster jest:
kłamcom, oszustem, prześladowcom i w dalszym ciągu to potwierdzam!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
Polityka jest czynnikiem społeczno-twórczym by wspierać popierać społeczeństwo.
A tym samym parlamentarzyści, posłowie, ministrowie , urzędnicy są dla obywateli ,a nie obywatele dla nich .
Od 1990 do końca ubiegłego roku, jak informuje w oficjalnym raporcie Ministerstwo Skarbu Państwa, przekształceniami własnościowymi objęto 5 tys. 992 państwowe przedsiębiorstwa. Gdy prywatyzacja startowała, państwo było właścicielem około 8,5 tys. zakładów.
Pierwszym akordem skoku na majątek wypracowany przez kilka pokoleń Polaków było uwłaszczenie się komunistycznej nomenklatury. Skala tego złodziejstwa była ogromna – w latach 1988-1989 powstało około 12 tys. spółek, które na bazie państwowego majątku zakładali dyrektorzy zakładów przy współudziale członków rodzin, urzędników i działaczy partyjnych. To ze spółek nomenklaturowych wyrosły fortuny ludzi, spośród których wielu jest dziś obecnych na listach najbogatszych. Inną formą wysysania aktywów z państwowych firm były przedsięwzięcia typu joint venture, w które zaangażowały się firmy zagraniczne lub polonijne – zakładane często przez komunistyczne służby specjalne.
Balcerowicz wzywa do wyprzedaży
Wyprzedaż za bezcen majątku narodowego była bardzo istotnym elementem programu Leszka Balcerowicza. Wicepremier – minister finansów w rządzie Tadeusza Mazowieckiego, a potem Jana Krzysztofa Bieleckiego i Jerzego Buzka – ochoczo wdrażał w Polsce pomysły amerykańskiego spekulanta George´a Sorosa i ekonomisty Jeffreya Sachsa oraz Międzynarodowego Funduszu Walutowego i Banku Światowego: połączenia finansowej terapii szokowej z wyprzedażą firm państwowych. Balcerowicz naciskał na szybką prywatyzację, osoby krytykujące wyprzedaż majątku, pokazujące oszustwa, patologie przy prywatyzacji nazywał demagogami, populistami, szkodnikami itp.
Pierwszy minister przekształceń własnościowych Waldemar Kuczyński (Unia Wolności) co prawda szybko odszedł, bo wraz z premierem Tadeuszem Mazowieckim (grudzień 1990), ale przygotował przedpole dla swojego następcy Janusza Lewandowskiego (KLD, potem UW, teraz PO) – ministra w rządzie Jana Krzysztofa Bieleckiego (1991) i Hanny Suchockiej (1992-1993). To Lewandowski stał się “znakiem firmowym” prywatyzacji, zarzucano mu potem wielokrotnie łamanie prawa przy przekształceniach własnościowych, zaniżanie wartości sprzedawanych zakładów. Do sądu trafiła sprawa prywatyzacji dwóch krakowskich spółek: Techmy i KrakChemii, ale po wielu latach i kilku procesach obecnego eurodeputowanego PO uniewinniono. Premier Jan K. Bielecki i inni politycy KLD nie kryli swojej dewizy, że “pierwszy milion trzeba ukraść”, uważali, iż to po prostu koszt transformacji. Nic więc dziwnego, że byli przez Polaków nazywani nie liberałami, a aferałami. A hasło KLD z kampanii wyborczej w 1993 r. “Milion nowych miejsc pracy” przerobiono na “Milion nowych afer”.
Oddam zakład za półdarmo
W lipcu 1990 r. parlament przyjął ustawę o prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych, otwierając drogę także sprzedaży majątku narodowego w obce ręce. Inwestorzy domagali się, aby przy procesie prywatyzacji pracowały firmy doradcze, ale takich w pierwszych latach transformacji w Polsce nie było – więc wynajmowano zagraniczne, które kazały sobie słono płacić za usługi. Ekonomista dr Ryszard Ślązak wyliczył, że np. w 1994 r. wynagrodzenie dla doradców sięgnęło prawie 7 proc. wpływów z prywatyzacji. Zdarzało się też nieraz, że więcej zapłacono doradcy, niż uzyskano ze sprzedaży. Skrajnym przykładem są Zakłady Papiernicze w Kostrzynie nad Odrą, które sprzedano za 80 zł (!), a za doradztwo ministerstwo dostało fakturę na ponad 80 tys. dolarów.
Ten przykład pokazuje inną poważną patologię: powszechną praktyką było zaniżanie wartości sprzedawanego przedsiębiorstwa. Obowiązywała propaganda, że “firma jest warta tyle, ile inwestor jest gotów za nią zapłacić”. Urzędnicy celowo np. zaniżali wartość gruntów lub całkowicie pomijali je przy wycenie. Dlatego bardzo nowoczesne zakłady celulozowe w Kwidzynie, produkujące np. ponad połowę papieru gazetowego w Polsce, sprzedano za 120 mln dolarów – to niewiele, bo gdyby amerykański inwestor chciał zbudować taki zakład w szczerym polu, musiałby wydać zapewne dużo więcej niż 500 mln dolarów.
Z kolei Elektrownia Połaniec, o mocy 1800 MW, została sprzedana przez ministra Emila Wąsacza z AWS Belgom z Electrabela w dwóch transzach (2000-2003) za blisko 250 mln dolarów. Tymczasem na Zachodzie przyjmowano, że nabywca powinien zapłacić przynajmniej 1 mln dolarów za 1 MW mocy, czyli w przypadku Połańca powinno to być 1,8 mld dolarów (!).
W latach 90. Niemcy, Francuzi, Irlandczycy, Belgowie wykupili za kilkaset milionów złotych nasze cementownie, co stanowiło ułamek ich wartości. Skutek był taki, że zamknięta została Cementownia w Wierzbicy, bo jej modernizacja dla Lafarge była nieopłacalna, a my mieliśmy najdroższy cement w Europie.
A jak było z Polskimi Hutami Stali? Pojedynczo nasze huty nie stanowiły wielkiej siły, więc słusznie przeprowadzono ich konsolidację (Huta Katowice, Sendzimira, Cedler i Florian). Szybko jednak PHS zostały sprzedane przez ministra Wiesława Kaczmarka (SLD) hinduskiemu koncernowi Mittal, który zapłacił za niego zaledwie 6 mln zł (!), przejmując 70 proc. rynku, choć do tego doszło, jak mówił rząd, 3 mld zł długów (prawdopodobnie inwestor wynegocjował i tak redukcję długu z wierzycielami). W kolejnych latach Mittal dostał jednak aż 2,5 mld zł pomocy publicznej, więc w praktyce państwo polskie jeszcze zapłaciło inwestorowi za to, że przejął kontrolę nad hutami.
Wiesław Kaczmarek w 2002 r. sprzedał za 1,5 mld zł STOEN niemieckiemu RWE, co przez większość ekspertów zgodnie zostało uznane za cenę kilkakrotnie zaniżoną. Niewiele brakowało, a za marne pieniądze kontrolę nad polskim rynkiem cukru przejęliby za rządów Buzka Niemcy i Francuzi. Tylko determinacji części posłów AWS, w tym Elżbiety Barys, Gabriela Janowskiego, Adama Bieli, Mariana Dembińskiego, Tomasza Wójcika, Zdzisława Pupy, zawdzięczamy powstanie Polskiego Cukru, który zdążył jeszcze zachować około 40 proc. rynku. Co dla inwestorów było najważniejsze, to fakt, że przejmowali chłonny polski rynek i pozbywali się potencjalnych konkurentów. Niejednokrotnie chodziło też o kupienie polskiej firmy, aby ją zwyczajnie zniszczyć i zamknąć. Już w 1998 r. prof. Andrzej Karpiński z PAN alarmował, że Polska straciła przemysł elektrotechniczny, bo nasze firmy zostały przez nowych właścicieli zlikwidowane.
Nie mamy banków
Innym przykładem wyprzedaży za półdarmo państwowego majątku jest prywatyzacja sektora bankowego, która rozpoczęła się już w 1991 roku. Zagranicznych właścicieli znalazły prawie wszystkie banki komercyjne, częściowo sprywatyzowany jest też PKO BP. To wszystko spowodowało, że zagraniczny sektor bankowy opanował około 80 proc. rynku. Dla przykładu w Niemczech, Francji czy Włoszech udział zagranicznych banków w rynku jest symboliczny, wynosi co najwyżej około 10 procent. W dodatku zrobili to bardzo tanio, bo trudno za dobry interes uznać 6,5 mld zł, jakie Włosi z UniCredit zapłacili za Pekao SA, albo nieco ponad 2 mld zł, które za BZ WBK zapłacili Irlandczycy z AIB – wartość tych banków była kilka razy wyższa.
Z kolei za 30 proc. akcji PZU Eureko i BiG Bank Gdański zapłaciły ponad 3 mld zł, choć grupa była warta wtedy co najmniej 30-50 mld złotych. Minister Emil Wąsacz wybrał wówczas inwestora bez zgody rządu i w atmosferze skandalu został zdymisjonowany. Kulisy tej prywatyzacji odsłoniła sejmowa komisja śledcza, a Wąsacza postawiono przed Trybunałem Stanu (także za sprzedaż Domów Towarowych Centrum po zaniżonej cenie).
Friedman ostrzegał
Skandalicznie prowadzona prywatyzacja przyniosła Polakom upadek całych gałęzi przemysłu, gigantyczne bezrobocie, spadek poziomu życia. W roku 1990 stopa bezrobocia w Polsce wynosiła 6,5 proc., a bez pracy było 1,1 mln Polaków. Rok później ten wskaźnik wzrósł do 12,2 proc. (2,1 mln), a w 1994 – 16,4 proc. (2,9 mln). W pierwszych latach prywatyzacji mieliśmy także do czynienia z drastycznym spadkiem PKB – w 1994 r. był on niższy o kilkadziesiąt procent niż w 1989 roku.
Przed skutkami takiej polityki prywatyzacyjnej przestrzegał Polaków jeszcze w 1990 r. prof. Milton Friedman, amerykański ekonomista, laureat Nagrody Nobla. Apelował, abyśmy nie popełniali błędu w postaci sprzedaży polskich firm cudzoziemcom, bo sprzedamy je “niemal za nic” i nic na tym nie zyskamy. – Pamiętajcie jedno: cudzoziemcy nie będą inwestować w Polsce po to, by pomóc Polsce, ale po to, by pomóc sobie – mówił Friedman w wywiadzie dla “Res Publiki”.
Stoczniowy biznes Tuska i Grada
Ogromnym skandalem okazała się w ostatnich latach prywatyzacja przemysłu stoczniowego. Rząd Donalda Tuska nie chciał obronić stoczni przed decyzjami Komisji Europejskiej o zwrocie pomocy publicznej, co skazywało je na upadek. W tym samym czasie Niemcy hojnie dotowali swoje stocznie (ponad 300 mln euro) i ani myśleli przejmować się groźbami Brukseli. Tymczasem u nas zgodzono się na bankructwo stoczni, a minister Aleksander Grad gorączkowo szukał dla nich inwestora i “znalazł go” tuż przed wyborami do Parlamentu Europejskiego w 2009 roku. Stocznie miał kupić tajemniczy inwestor z Kataru, którego jednak nikt nigdy nie zobaczył.
Taki obrót sprawy był na rękę rządzącym. Stocznie, zwłaszcza ta w Gdańsku, były symbolem zwycięstwa “Solidarności”, jedności narodowej i oporu społecznego, także w III RP. Doprowadzając do zniszczenia wielkie zakłady stoczniowe zatrudniające tysiące ludzi, władze likwidowały także potencjalne ogniska sprzeciwu wobec polityki rządu.
Oszukani Polacy
Polska prywatyzacja jest pełna afer. I słusznie większości Polaków kojarzy się ze złodziejstwem. Dopiero po latach dowiadujemy się o roli różnego typu lobbystów w rodzaju Marka D., Gromosława C. czy ludzi z holdingu Jana Kulczyka zaangażowanych przy prywatyzacji TP SA.
Za sztandarowy przykład aferalnej prywatyzacji trzeba uznać Program Powszechnej Prywatyzacji z połowy lat 90., który miał z milionów Polaków uczynić właścicieli. Jego pomysłodawcą był minister Janusz Lewandowski, a realizacją zajął się Wiesław Kaczmarek. Program zakończył się klapą, Narodowe Fundusze Inwestycyjne (NFI) zarządzające ponad 500 firmami po kolei bankrutowały, wyprzedając za grosze wiele przedsiębiorstw. Polacy nie zyskali nic, ci, którzy w odpowiednim czasie sprzedali swoje świadectwo udziałowe (trzeba było za nie zapłacić 20 zł), mogli dostać za nie najwyżej 100 zł, a NFI nazwano najdroższą porażką III RP. Pieniądze zarobiła na tym grupa biznesmenów i polityków, często uciekających się do korupcji i innych przestępczych działań.
Historia wyprzedaży polskiego majątku narodowego po 1989 r. poraża skalą celowego niszczenia dobra, które mogło służyć ludziom. Zakłady zaorano, pracownicy poszli na bruk. Winnych nie pociągnięto do odpowiedzialności.
Poniedziałek, 27 czerwca 2016 (21:09) 8-letnia szkoła powszechna, w której edukacja wczesnoszkolna będzie w klasach I-IV, oraz powrót do 4-letniego liceum ogólnokształcącego i 5-letniego technikum – takie zmiany zapowiedziała w poniedziałek szefowa MEN Anna Zalewska. Reforma ma ruszyć jesienią 2017 r. Minister edukacji podsumowała w Toruniu ogólnopolską debatę „Uczeń. Rodzic. Nauczyciel – Dobra zmiana” i przedstawiła propozycje zmian systemu edukacji. Celem reformy, jak mówiła, jest „wprowadzenie cykliczności etapów szkolnych”, m.in. przez wzmocnienie edukacji wczesnoszkolnej i powrót do czteroletniego liceum ogólnokształcącego. Jak mówiła Zalewska, w klasach I-IV szkoły powszechnej będzie „poziom podstawowy”, zaś w kasach V-VIII – „poziom gimnazjalny”. Jednocześnie zapowiedziała, że w klasie IV pojawi się wprowadzenie do przedmiotów, mające złagodzić dotychczasowe bezpośrednie przechodzenie z edukacji wczesnoszkolnej do nauczania przedmiotowego. Przejście to ma złagodzić także to, że IV klasy mają mieć tego samego wychowawcę, którego miały przez trzy pierwsze lata szkoły. Następnie uczniowie będą mieli do wyboru czteroletnie liceum ogólnokształcące, pięcioletnie technikum lub dwustopniową szkołę branżową (która zastąpić ma dzisiejsze szkoły zawodowe). Pierwszy rocznik, który zostanie objęty reformą, to uczniowie, którzy 1 września 2017 r. rozpoczną naukę w szkołach powszechnych, czyli tegoroczne sześciolatki oraz uczniowie, którzy powinni wówczas pójść do I klas gimnazjów (czyli ci, którzy w minionym roku chodzili do klas V szkół podstawowych), trafią oni do VII klas szkół powszechnych. W ramach zapowiadanej przez MEN reformy szkolnictwa przewidziano trzyletni okres przejściowy. W tym czasie klasy VII będą mogły znajdować się albo w budynku gimnazjum, albo szkoły podstawowej. Docelowo klasy I-IV i V-VIII mają być połączone w jedną szkołę. Uczniowie, którzy jesienią 2017 r. trafią do I i VII klas szkół powszechnych, będą pierwszymi rocznikami, które będą uczyć się zgodnie z nową podstawą programową kształcenia ogólnego. Jednocześnie uczniowie pozostałych roczników będą kończyć rozpoczęty cykl nauczania w szkołach podstawowych i gimnazjach. W efekcie w roku szkolnym 2019/2020 do liceów, techników i szkół branżowych trafi podwójny rocznik uczniów. Szefowa MEN tłumaczyła, że od 2017 r. mają pojawić się dwa nowe roczniki: klasa I szkoły powszechnej, która będzie miała całkiem nową podstawę programową przez 12 lat i klasa VII, która już nie będzie klasą aplikującą do gimnazjów. W okresie przejściowym – jak mówiła Zalewska – jeśli uczniowie nie zmieszczą się w szkole powszechnej, będą mogły przyjąć te klasy dotychczasowe gimnazja. „Po trzech latach będą to już szkoły powszechne, klasa I-VIII, która będzie mogła realizować swoje zadania w jednym, dwóch lub trzech budynkach – mówiła, wyjaśniając, że chodzi o to, by nie marnując potencjału nauczycieli, nie marnować też budynków. Podkreśliła, że wygaszanie gimnazjów ma przebiegać tak, by rodzice i uczniowie tego procesu nie zauważyli. Zalewska, mówiąc o gimnazjach, zauważyła, że liczba uczniów w tych placówkach z roku na rok maleje w związku z niżem demograficznym. „Sytuacja ta doprowadzi do trudności finansowych gimnazjów. Jednostki samorządu terytorialnego rozpoczną już masowy proces likwidacji gimnazjów” – zauważyła. Podała, że od roku szkolnego 2005/2006 liczba uczniów gimnazjów zmniejszyła się o blisko 33. proc, a w tym samym czasie liczba nauczycieli w gimnazjach zmniejszyła tylko o 13 proc. Zauważyła także, że ze względu na niż demograficzny łączono szkoły podstawowe i gimnazja w zespoły szkół, co jest niezgodne z założeniami, jakie towarzyszyły powstawaniu gimnazjów. Samorządy tłumaczyły to m.in. względami wychowawczymi, bezpieczeństwem uczniów. Minister oceniła też, że wprowadzenie gimnazjów nie zaowocowało wyrównywaniem osiągnięć szkolnych młodzieży z różnych środowisk. – Niestety, to jest największy dramat, że zróżnicowano, a nie wyrównano szanse edukacyjne. Wyniki sprawdzianu wykazują bardzo duże zróżnicowanie ze względu na miejsce zamieszkania ucznia – powiedziała. Jednocześnie poinformowała, że najwyższy wynik, jeśli chodzi o edukacyjną wartość dodaną (pokazuje ona, w jaki sposób praca szkoły ma wpływ na osiągnięcia ucznia), jest w tych gimnazjach, których obwód pokrywa się z obwodem szkoły podstawowej. Odnosząc się zaś do częstego argumentu zwolenników gimnazjów, że wprowadzenie ich poprawiło wyniki polskich 15-latków w Międzynarodowym Badaniu Umiejętności Uczniów PISA, powiedziała, że „wyniki poprawiły się wszędzie tam, gdzie wprowadzono testy sprawdzające zakres zdobytej wiedzy”. Mówiąc o wprowadzaniu nowej struktury szkół, Zalewska zauważyła, że w roku szkolnym 2019/2020 będzie po raz pierwszy nowa rekrutacja do liceów, spotkają się dwa roczniki – po VIII klasie szkoły powszechnej i III gimnazjum. Jak mówiła, trwa dyskusja na temat egzaminów, i podkreśliła, że nie ma jeszcze decyzji w tej sprawie. W 2017 r. mają ruszyć też pierwsze szkoły branżowe. W liceach – w okresie przejściowym, czyli do pojawienia się w 2019 r. pierwszych absolwentów szkół powszechnych – nauka będzie prowadzona według tzw. starej podstawy programowej, czyli tej, która obowiązywała przed 2012 r., wprowadzonej przez Katarzynę Hall. Szefowa MEN zapewniła, że nowy system edukacji ma doprowadzić do tego, by mimo niżu demograficznego nie trzeba było zwalniać nauczycieli. – Będzie kilka „kotwic” w ustawie o ustroju szkolnym, które absolutnie zabezpieczą interesy nauczycieli – podkreśliła. Zapowiedziała też, że w 2017 r. wszystkie sześciolatki objęte zostaną subwencją oświatową. Podsumowując debatę i płynące z niej wnioski, Zalewska mówiła m.in. o propozycji wprowadzenia dodatkowego stopnia awansu zawodowego nauczycieli – nauczyciela specjalisty, o wydłużeniu o rok staży dla nauczycieli zaczynających pracę w zawodzie oraz o zindywidualizowaniu długości ścieżki awansu zawodowego. Na konferencji prasowej po przedstawieniu wniosków płynących z debaty Zalewska poinformowała, że jesienią powinien być gotowy projekt ustawy mówiący o nowym ustroju szkolnym, „po to, by dla kilku roczników mieć gotową podstawę programową i podręczniki”. Szefowa MEN była pytana m.in. o koszty planowanej reformy. – Reforma jest tak zaplanowana, żeby zmieścić się w pieniądzach, które są. Przypominam, że mamy prawie 42 mld zł i dramatyczny niż demograficzny. Każdy minister finansów powinien poprosić o obniżenie tejże subwencji oświatowej, ale właśnie pieniądze przytrzymujemy, żeby mieć na zmiany – powiedziała minister edukacji. – Algorytm subwencji liczony jest matematycznie, a w mianowniku są uczniowie. Jeśli spada ich liczba, to kwota na ucznia jest większa. W związku z tym zwalnia się miejsce na zagospodarowanie tego rodzaju zmian – wyjaśniła. Pytana, co stanie się z infrastrukturą likwidowanych gimnazjów, Zalewska podkreśliła, że nie jest to likwidacja, a wygaszanie. – Dobre kadry, dobre programy wychowawcze zwyczajnie się obronią. Dobre budynki, na które samorządowcy wzięli kredyty, zostaną – zapewniła, przypominając, że w ciągu trzech lat przejściowych będą się mogły tam uczyć te klasy, które nie zmieszczą się w szkołach powszechnych. Powrót do 8-letniej szkoły podstawowej i 4-letniego liceum zapowiedziała w listopadzie ubiegłego roku w exposé premier Beata Szydło. RS, PAP
Likwidacja 3-letniego gimnazjum i 6-letniej szkoły podstawowej nie wprowadzi do świata edukacji kolejnego chaosu i rewolucji. Za likwidacją opowiada się PJN,i PIS oraz Działacz- Ruchu -Ludowego.
"Gimnazja po tym roku szkolnym zostaną zmodernizowane w całości, a gimnazjaliści poprzez realizowanie wspólnych projektów oraz nowy egzamin końcowy pokażą, że j lepiej zostali przygotowani do kolejnego etapu. Będzie się im także starać w szkole doradzić, jaką wybrać dalszą drogę edukacyjno -zawodową
Jednocześnie zwróciła uwagę, że likwidacja krytykowanych gimnazjów, które - jej zdaniem - dopiero "dopracowują się swojego oblicza i tradycji" i "jeszcze tak naprawdę nie zdążyły okrzepnąć" mogłaby "wprowadzić do świata edukacji kolejny chaos i rewolucję".
"Traumatycznym doświadczeniem dla wielu środowisk była rozpoczynająca się w 1999 roku reforma strukturalna, trwająca w niektórych miejscach nawet po 6 lat (tyle +wygaszano+ niektóre szkoły). Jeśli ktoś teraz, dopiero po kilku latach od tej zmiany, proponuje zawracanie kijem Wisły (...), czyli kolejną reformę strukturalną, kolejne tego typu doświadczenie, to chyba nie wie co mówi, nie wie ile napięć zupełnie niepotrzebnych musiałby zafundować wielu rodzinom poprzez nowe układanie sieci szkolnej" - oceniła minister.
"Tamta reforma wprowadzając gimnazja wydłużyła o rok obowiązkową, jednakową edukację młodych ludzi, przyniosła coraz lepsze wyniki polskich gimnazjalistów na tle uczniów z innych krajów i skokowy wzrost osób z wyższym wykształceniem. Świadczy to jednak o tym, że droga wskazana przez ministra Handke okazała się dobra, choć po latach widać, w których miejscach wymaga korekt" - napisała Hall.
Likwidacji gimnazjów, przywrócenia 8-klasowych podstawówek, 4-letnich liceów i 5-letnich techników domaga się partia Polska Jest Najważniejsza. Stanowisko to podtrzymał w środę w Krakowie prezes PJN Paweł Kowal. "Gimnazja w obecnym kształcie się nie sprawdziły" - stwierdził Kowal i tu się z nim osobiście Ja Marcin Dobaj jako Działacz Ruchu Ludowego zgadzam.
W propozycjach PJN, , DRL oprócz przywrócenia dawnego systemu edukacji na poziomie podstawowym i średnim oraz utrzymania zasady rozpoczynania szkoły w wieku siedmiu lat, postuluje się zapewnienie bezpłatnych przedszkoli dla wszystkich dzieci, korzystanie z jednego podręcznika do danego przedmiotu i stworzenie możliwości korzystania z podręczników w formie elektronicznej, a także wprowadzenie pełnego kursu historii w szkołach średnich a czemu bo Historie mamy bogatą naszego Narodu.
Likwidację gimnazjów rozważa także PIS. "Zastanawiamy się nad dwoma sposobami zmiany struktury tych szkół. Rozważamy albo wprowadzenie ośmioletniej podstawówki i czteroletniego liceum, tak jak to było przed reformą. Albo, co jest zabiegiem logistycznie łatwiejszym, wprowadzenie trzyletniego nauczania początkowego, potem gimnazjum i czteroletniego liceum" - powiedział w środę PAP poseł PiS prof. Ryszard Terlecki. Według PiS, gimnazja w obecnym kształcie nie sprawdziły się m.in. dlatego, że występują tam bardzo poważne problemy wychowawcze jak i koszty biurokratyczne nic więcej.
Zacofany Arseniuszu Finsterze nie kłam już więcej mitomanie który kłamiesz po dzisiejszy dzień Gimnazja w polskim systemie oświaty pojawiły się 1 września 1999 r., jako główny element reformy edukacji wprowadzanej przez rząd Jerzego Buzka. Od początku swego istnienia spotykały się z krytyką. Zarzucano im, że często są molochami (bywa, że w jednym roczniku w szkole jest nawet osiem klas równoległych) oraz, że trafiają tam uczniowie wtedy, gdy są w najtrudniejszym rozwojowo i wychowawczo okresie życia. Krytycy gimnazjów uważali, że lepiej by było dla uczniów, by w tym wieku nadal byli pod opieką nauczycieli, którzy znają ich od kilku lat, oraz uczyli się w mniejszych szkołach, gdzie trudniej o anonimowość.
A z ciebie nauczyciel z doktoratem nierób się śmieszny.
Więc winą za całe zamieszanie obarczać powinieneś twórców poprzedniej reformy, a nie obecnie Mnie Marcina Dobaja oraz moich sojuszników z którymi teraz współpracuje
Sam możesz jedynie przeprosić za swoje błędy będąc gospodarzem miasta to mieszkańców rodziców dzieci.
Komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników portalu. Wydawca nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii.
Dodaj komentarz
Komentarze publikowane są dopiero po sprawdzeniu przez moderatora!