Tekst Monika Szymecka, fot. Monika Szymecka, Lech Augustyński - 2017-08-02 11:18:38
Ukraińska przygoda
712 km na rowerach w 10 dni po zachodniej Ukrainie wykręciło wspólnie sześcioro chojniczan, a w wersji za wschodnią granicą "piat żenszczin adin czeławiek". Wycieczka trwała od 19 do 28 lipca (start w Przemyślu), a jej pomysłodawcą i organizatorem był Lech Augustyński z Grupy Turystycznej Charzykowy. Jedną z uczestniczek była nasza dziennikarka.
Głównymi atrakcjami turystycznymi były zamki i twierdze wznoszone przez polskich magnatów. W Olesku urodził się Jan III Sobieski. Wizytówką Krzemieńca jest góra zamkowa, nosząca także imię królowej Bony, na której wznosiła się niegdyś potężna twierdza. Żółkiew, bratnie miasto Zamościa, w XVII wieku założył Stanisław Żółkiewski. Wiśniowiec czy Zbaraż to miejsca, które utrwaliły się w zbiorowej pamięci Polaków dzięki powieściom Henryka Sienkiewicza. Od dawna żyzne ziemie nęciły poszukiwaczy bogactw i łupów. Przez stulecia toczyły się tam walki i ścierały różne wyznania. Wszystkie możne familie starały się wznosić tam rezydencje obronne. Różnie potoczyły się losy tych budowli. Niewielka ich część została odrestaurowana. Większość powoli niszczeje. Na swojej drodze mieliśmy okazję zobaczyć także takie, które ze swoich środków ratuje polskie Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego.
Wielkie wrażenie robi pałac w Podhorcach, którego budowę zaczął hetman Stanisław Koniecpolski, a rozbudowali Rzewuscy. Wnosi się na krawędzi stromo ku północy opadającej skarpy, widoczny od strony Wołynia z wielu kilometrów. Widok rozpościerający się z niego zapiera dech, nic więc dziwnego, że na miejscu spotykamy parę młodą podczas sesji fotograficznej. Zresztą potem kilkukrotnie takie widoki zdarzają się w innych zabytkowych miejscach, m.in. na zamku w Spirzu czy Wiśniowcu. Z kolei w ruinach potężnego niegdyś zamku w Starym Siele, który należał kolejno do Radziwiłłów, Sieniawskich, Czartoryskich i Potockich, napotykamy na pasące się kozy, które chętnie zajadają skórki od melona. Takich sielskich obrazków jest więcej, bo często przy ruinach czy drogach pasą się krowy czy konie. Także widok wozu konnego na początku wzbudza sensację, a poźniej nieco powszednieje.
Największy jednak szok przeżyliśmy w podlwowskiej miejscowości Stare Sioło chronionej przez prywatnych ochroniarzy. To tu przez kilkoma miesiącami doszło do zamachu bombowego. Drogą, którą przejażdżaliśmy rowerami, jechał opancerzony mercedes należący do znanego przedsiębiorcy. Asfalt został uszkodzony, a troje ludzi, którzy przeżyli wybuch auta, zginęło od strzałów z broni maszynowej. Miejscowego potentata nie było w wysadzonym aucie. Mimo tej historii, trzeba przyznać, że czuliśmy się bezpiecznie. A spaliśmy pod namiotami w ogrodach u ludzi, którzy zgodzili się nas przyjąć. Raz u Polaka w Busku. Niektórzy z nich, jak choćby Andriej i Swietłana ugościli nas po królewsku. U Olgi z kolei wspólnie świętowaliśmy potrójne imieniny. Tak wystarczał nam kawałek trawy do rozbicia trzech "pałatek" i trochę wody. W sakwach ważących niemal 20 kg były wszystkie niezbędne rzeczy, w tym kuchenki turystyczne. Taki ekwipunek okazał się niezbędny, ponieważ w odwiedzanych przez nas miejsach, mimo wielu zabytków, praktycznie nie istnieje baza turystyczna (raz nocowaliśmy na prywatnej kwaterze w Poczajowie, która jest odpowiednikiem naszej Częstochowy, a drugi w motelu z powodu burzy).
Jest jednak wiele zalet takiego podróżowania. Jesteś po prostu bliżej ludzi. A ci okazali się gościnni i sympatyczni, choć trzeba przyznać, że nasz widok dla "lokalsów" był bardzo egzotyczny. Wielu napotkanych życzyło nam szczęśliwej drogi, co było bardzo miłe. Na swojej trasie tylko dwukrotnie spotkaliśmy innych "sakwiarzy". Raz dogoniła nas "sława". Odnalazło nas dwóch młodych rowerzystów z Polski, bo po drodze usłyszeli o sześciu rowerzystkach z Polski. Tak rodzą się plotki, bo w końcu nas było pięć i jeden mężczyzna. Zresztą szukając noclegu przedstawialiśmy się w następujący sposób: "piat żenszczin, adin czeławiek". Nasi rodacy swoją rowerową przygodę właśnie przeżywają, ponieważ Ukrainę zwiedzali tranzytem w drodze do Gruzji.
Drogi to osobna historia... Siedząc przed komputerem, owszem można zaplanować sobie długość dziennych tras i atrakcje po drodze. Jaka jest ich jakość, przekonujesz się już na miejscu. A wtedy nie ma zmiłuj. Trzeba pchać rowery pod bardzo długie pojazdy o nachyleniu 10 % z obciążonymi rowerami. Bardziej od nóg dostały ręce. Do tego upał, aż asfalt się topił. Ale widoki wynagradzały wszystko. I te rozpościerające się na miasteczka położone w dolinach z lśniącymi kopułami cerkwi, i te pól zdających się nie mieć końca. Zwłaszcza malowniczo wyglądały słoneczniki obracające się w stronę słońca albo też "gryka jak śnieg biała". Szybko zdążyliśmy przyzwyczaić się do pagórkowatego terenu. Pół biedy, jeśli nawierzchnia drogi była w miarę równa. Zjazdy po dziurawych drogach były prawdziwym hardcorem. Na lokalnych drogach dziura dziurę goniła. Najgorsze były te z tłucznia. Zdarzało się też jechać po drogach w remoncie. Tu rower był atutem, bo nie trzeba było czekać na wahadle, a przelecieć bokiem. Ale upał, a do tego pył i hałas maszyn odbierały przyjemność z jazdy. Aby pokonać pewne odcinki szybciej i zmieścić się w napiętym harmonogramie wybieraliśmy czasem główne drogi. Te były szerokie, raczej z równą nawierzchnią. Minusem były ciężarówki, choć i te brały nas dużym łukiem. Niebezpiecznych sytuacji na drodze udało się nam uniknąć. To cud, że jazda po tak dziurawych marszrutach nie skończyła się upadkiem czy awarią rowerów. Przez 10 dni w sześciu rowerach została wymieniona jedna dętka, a uwierzcie, że opony przejechały po niejednym, łącznie ze "szklaną drogą", czyli prawdopodobnie odpadami z huty szkła.
Przemieszczanie się siłą własnych mięśni jest niezwykle satysfakcjonujące, ale i wyczerpujące. Skąd braliśmy paliwo? Ano z "Produktów", czyli lokalnych GS-ów. Praktycznie w każdym sklepie można było zamówić kawę. Najlepsza do tego była chałwa i słonecznik w karmelu. Smaczne było też pieczywo, a do tego np. warkocze wędzonych serów czy kefiry w foliach, które wyciskało się wprost do ust. Ciekawostką były suszone i słone ryby. Prawdziwym hitem na gorące dni był jednak kwas chlebowy. Praktycznie w każdych "Produktach" stał dystrybutor, a kwas był schłodzony i dostarczał potrzebnego przy wysiłku cukru. Po prostu idealny. A do tego kosztował 8 UAH, czyli ok. złotówki. Na nasze kieszenie ceny były niskie. Dwudaniowy obiad, np. zupa, pierogi z mięsem - pielmieni, a do tego kwas, można było zjeść za ok. 5 złotych. Z zup warto spróbować oczywiście barszczu ukraińskiego, ale i solianki. Oprócz mięsa i warzyw, w tej ostatniej znajdziecie plasterek cytryny i czarną oliwkę. A drugie śniadanie na trawie za domem Juliusza Słowackiego zawsze będzie smakować wyjątkowo. Nie wspominając o świeżym mleku od gospodyni tuż przy rzece i łące, na której pasą się zwierzęta.
Najlepsze słodycze produkuje przedsiębiorstwo Roschen, założone przez Petra Poroszenkę. Prezydent Ukrainy, która prowadzi wojnę z Rosją, równoczesnie buduje fabrykę na terenie politycznego wroga. Wojna trwa, czego ślady można napotkać w wielu miejscach. Nawet w pałacu w Wiśniowcu przy muzealnej ekspozycji były zdjęcia mężczyzn, którzy polegli na wojnie w Doniecku i Donbasie. Tablice z wizerunkami poległych w walce o niepodległość i kwiaty pod nimi - w tym nawet biało-czerwone, stały w różnych miejscach. Barwy narodowe Ukrainy, czyli żółty i niebieski, widać często. Praktycznie w każdej ładzie, których widzieliśmy mnóstwo, z przodu zawieszona jest mała flaga. Po ukraińskich drogach jeździ zresztą wiele starych aut. Tych klasy średniej jest stosunkowo mało. Więcej luksusowych, np. SUV-ów. To jeden z kontrastów widocznych w tym kraju.
Na wsiach oprócz żółto-niebieskich symboli, powiewają też czarno-czerwone banderowskie, często nieopodal cerkwi. Ich święcące, najczęściej złotem lub srebrem kopuły, widać już z daleka. Smutny był za to widok sypiących się opustoszonych kościołów. Śladów polskości było sporo, m.in. polskie cmentarze. Szkoda tylko, że rzadko kiedy zabytki miały polskie opisy. Wielu z napotkanych ludzi miało albo polskie korzenie, albo też oni sami, członkowie ich rodzin czy znajomi pracowali w Polsce.
W rowerowej wyprawie po zachodniej Ukrainie udział wzięli: Grażyna Jażdżewska, Jola Neyman, Hanna Jednoralska, Mirosława i Lech Augustyńscy oraz Monika Szymecka. 712 km obejmuje start spod Przemyśla, przekroczenie granicy w Medyce (następnie przejazd pociągiem, tzw. elektryczką), przejazd m.in. przez następujące miejscowości: Gródek, Kozulka, Żółkiew, Kulikowo, Busko, Olesko, Podhorce, Huta Pieniacka, Podkamień, Poczajów, Krzemieniec, Wiśniowiec, Zbaraż, Tarnopol, Mikulińce, Trembowla, Podhajce, Brzeżany, Pomorzany, Złoczów, Uniów, Świrz, Stare Sioło, Lwów - dworzec (przejazd pociągiem do Szegini).
Artykuł pochodzi z portalu www.chojnice24.pl
11 komentarzy
Komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników portalu. Wydawca nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii.
Dodaj komentarz
Komentarze publikowane są dopiero po sprawdzeniu przez moderatora!