Kasacja ws. Mirosława Janowskiego
To ostatnia możliwość obrony przewodniczącego rady miejskiej przed utratą mandatu radnego. O odwołaniu się od wyroku do Naczelnego Sądu Administracyjnego zdecydował jednak nie sam zainteresowany, a radni klubu burmistrza oraz Kazimierz Drewek z Chrześcijańskiego Ruchu Samorządowego.
W ubiegłym roku wojewoda pomorski uznał, że Mirosław Janowski nie powinien dłużej być radnym. Chodziło o konflikt interesów na styku majątku prywatnego i samorządowego. Firmy Janowskiego świadczyły usługi na rzecz miejskich spółek. Decyzję o wygaszeniu mandatu podtrzymał Wojewódzki Sąd Admistracyjny, ale większość miejskich rajców uznała dziś, że trzeba odwołać się jeszcze do Warszawy. W uzasadnieniu stosownej uchwały podkreślali, że szereg wątpliwości budzi definicja mienia komunalnego, dlatego czekają na ostateczną wykładnię NSA. Uchwałę rajcy dostali dziś na początku sesji. Z inicjatywą wystąpił przewodniczący burmistrzowskiego klubu Program 2018 Edward Gabryś. Ale zanim rada miała podjąć decyzję, o sentencję wyroku wydanego przez gdański sąd wystąpił opozcyjny radny i prawnik Mariusz Brunka. - Nie widzę problemu. To państwo decydujecie. Większość radnych zapoznała się z uzasadnieniem - odparł dyrektor ratusza Robert Wajlonis. - Nie możemy tak robić, że część się zapoznała, a część nie. Wszyscy powinni mieć kopię wyroku - uznał Arseniusz Finster. W końcu podobnie uznali rajcy. W obradach, które tym razem w zastępstwie Janowskiego prowadził Józef Skiba, zarządzono przerwę. W jej trakcie 8-stronicowy wyrok trafił do tych, którzy mieli zdecydować w sprawie kolegi z rady.
Reklama | Czytaj dalej »
Przed głosowaniem wypowiedzieli się jedynie członkowie opozycyjnego Projektu Chojnicka Samorządność. - Ponownie proszę by nie narażać się na kontynuowanie procesu, który nie służy ani miasto, ani panu Janowskiemu - do większości w radzie apelował radny Brunka. Po pierwsze, w jego opinii sprawa jest jasna i po lekturze wyroku nie można mieć wątpliwości, że przewodniczący rady miasta naruszył ustawowy zakaz. - Sąd wyraźnie mówi, że zakaz ten ma charakter antykorupcyjny i służy wyeliminowaniu sytuacji, gdy radny przez wykorzystywanie swojej pozycji uzyskiwałby nieuprawnione korzyści dla siebie lub bliskich.
Po drugie, Mirosław Janowski wyręczył się miastem, bo to adwokat opłacany z budżetu miasta reprezentował jego interesy, zamiast nająć mecenasa prywtanie. - Nie fundujmy naszemu miastu sprawy sądowej, której powody są skutkiem naszej niedbałości i niedopilnowania pewnych spraw, by nie powiedzieć hańbią. (...) Może po prostu trzeba dać obywatelom możliwość podjęcia decyzji podczas wyborów uzupełniających - zaproponował prawnik.
- Nie fundujmy naszemu miasru sprawy sądowej...
Przeciwko przedłużaniu sprawy opowiedziała się także jego klubowa koleżanka Marzenna Osowicka, spodziewając się podobnej decyzji jak ta, która zapadła ws. radnej z Czerska Anny Redzimskiej. Co prawda sąd pozbawił ją mandatu, ale po zaprzestaniu działalności na gminnym mieniu, powróciła do samorządu na skutek uzupełniających wyborów. - W odbiorze społecznym będzie to postrzegane jako gra na zwłokę. Jesteśmy postrzegani jako osoby, które nie szanują decyzji organów państwa - próbowała uzmysłowić radnym.
- W odbiorze społecznym to gra na zwłokę...
Do większości te argumenty jednak nie trafiły. Przeciwni byli jedynie ci, którzy głośno wyrazili swoje zdanie. Od głosu wstrzymały się kolejne dwie osoby - Joanna Warczak i Leszek Pepliński z Platformy Obywatelskiej, która jeszcze w poprzedniej kadencji tworzyła koalicję z ugrupowaniem burmistrza. Piętnastu radnych do wniesienia skargi i reprezentowania miasta upoważniło adwokata Wojciecha Schmidta.
Podobne tematy:
Najnowsze:
REKLAMA:
- Komentarze Chojnice24 (60)
- Komentarze Facebook (...)
60 komentarzy
Od 1990 do końca ubiegłego roku, jak informuje w oficjalnym raporcie Ministerstwo Skarbu Państwa, przekształceniami własnościowymi objęto 5 tys. 992 państwowe przedsiębiorstwa. Gdy prywatyzacja startowała, państwo było właścicielem około 8,5 tys. zakładów.
Pierwszym akordem skoku na majątek wypracowany przez kilka pokoleń Polaków było uwłaszczenie się komunistycznej nomenklatury. Skala tego złodziejstwa była ogromna – w latach 1988-1989 powstało około 12 tys. spółek, które na bazie państwowego majątku zakładali dyrektorzy zakładów przy współudziale członków rodzin, urzędników i działaczy partyjnych. To ze spółek nomenklaturowych wyrosły fortuny ludzi, spośród których wielu jest dziś obecnych na listach najbogatszych. Inną formą wysysania aktywów z państwowych firm były przedsięwzięcia typu joint venture, w które zaangażowały się firmy zagraniczne lub polonijne – zakładane często przez komunistyczne służby specjalne.
Balcerowicz wzywa do wyprzedaży
Wyprzedaż za bezcen majątku narodowego była bardzo istotnym elementem programu Leszka Balcerowicza. Wicepremier – minister finansów w rządzie Tadeusza Mazowieckiego, a potem Jana Krzysztofa Bieleckiego i Jerzego Buzka – ochoczo wdrażał w Polsce pomysły amerykańskiego spekulanta George´a Sorosa i ekonomisty Jeffreya Sachsa oraz Międzynarodowego Funduszu Walutowego i Banku Światowego: połączenia finansowej terapii szokowej z wyprzedażą firm państwowych. Balcerowicz naciskał na szybką prywatyzację, osoby krytykujące wyprzedaż majątku, pokazujące oszustwa, patologie przy prywatyzacji nazywał demagogami, populistami, szkodnikami itp.
Pierwszy minister przekształceń własnościowych Waldemar Kuczyński (Unia Wolności) co prawda szybko odszedł, bo wraz z premierem Tadeuszem Mazowieckim (grudzień 1990), ale przygotował przedpole dla swojego następcy Janusza Lewandowskiego (KLD, potem UW, teraz PO) – ministra w rządzie Jana Krzysztofa Bieleckiego (1991) i Hanny Suchockiej (1992-1993). To Lewandowski stał się “znakiem firmowym” prywatyzacji, zarzucano mu potem wielokrotnie łamanie prawa przy przekształceniach własnościowych, zaniżanie wartości sprzedawanych zakładów. Do sądu trafiła sprawa prywatyzacji dwóch krakowskich spółek: Techmy i KrakChemii, ale po wielu latach i kilku procesach obecnego eurodeputowanego PO uniewinniono. Premier Jan K. Bielecki i inni politycy KLD nie kryli swojej dewizy, że “pierwszy milion trzeba ukraść”, uważali, iż to po prostu koszt transformacji. Nic więc dziwnego, że byli przez Polaków nazywani nie liberałami, a aferałami. A hasło KLD z kampanii wyborczej w 1993 r. “Milion nowych miejsc pracy” przerobiono na “Milion nowych afer”.
Oddam zakład za półdarmo
W lipcu 1990 r. parlament przyjął ustawę o prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych, otwierając drogę także sprzedaży majątku narodowego w obce ręce. Inwestorzy domagali się, aby przy procesie prywatyzacji pracowały firmy doradcze, ale takich w pierwszych latach transformacji w Polsce nie było – więc wynajmowano zagraniczne, które kazały sobie słono płacić za usługi. Ekonomista dr Ryszard Ślązak wyliczył, że np. w 1994 r. wynagrodzenie dla doradców sięgnęło prawie 7 proc. wpływów z prywatyzacji. Zdarzało się też nieraz, że więcej zapłacono doradcy, niż uzyskano ze sprzedaży. Skrajnym przykładem są Zakłady Papiernicze w Kostrzynie nad Odrą, które sprzedano za 80 zł (!), a za doradztwo ministerstwo dostało fakturę na ponad 80 tys. dolarów.
Ten przykład pokazuje inną poważną patologię: powszechną praktyką było zaniżanie wartości sprzedawanego przedsiębiorstwa. Obowiązywała propaganda, że “firma jest warta tyle, ile inwestor jest gotów za nią zapłacić”. Urzędnicy celowo np. zaniżali wartość gruntów lub całkowicie pomijali je przy wycenie. Dlatego bardzo nowoczesne zakłady celulozowe w Kwidzynie, produkujące np. ponad połowę papieru gazetowego w Polsce, sprzedano za 120 mln dolarów – to niewiele, bo gdyby amerykański inwestor chciał zbudować taki zakład w szczerym polu, musiałby wydać zapewne dużo więcej niż 500 mln dolarów.
Z kolei Elektrownia Połaniec, o mocy 1800 MW, została sprzedana przez ministra Emila Wąsacza z AWS Belgom z Electrabela w dwóch transzach (2000-2003) za blisko 250 mln dolarów. Tymczasem na Zachodzie przyjmowano, że nabywca powinien zapłacić przynajmniej 1 mln dolarów za 1 MW mocy, czyli w przypadku Połańca powinno to być 1,8 mld dolarów (!).
W latach 90. Niemcy, Francuzi, Irlandczycy, Belgowie wykupili za kilkaset milionów złotych nasze cementownie, co stanowiło ułamek ich wartości. Skutek był taki, że zamknięta została Cementownia w Wierzbicy, bo jej modernizacja dla Lafarge była nieopłacalna, a my mieliśmy najdroższy cement w Europie.
A jak było z Polskimi Hutami Stali? Pojedynczo nasze huty nie stanowiły wielkiej siły, więc słusznie przeprowadzono ich konsolidację (Huta Katowice, Sendzimira, Cedler i Florian). Szybko jednak PHS zostały sprzedane przez ministra Wiesława Kaczmarka (SLD) hinduskiemu koncernowi Mittal, który zapłacił za niego zaledwie 6 mln zł (!), przejmując 70 proc. rynku, choć do tego doszło, jak mówił rząd, 3 mld zł długów (prawdopodobnie inwestor wynegocjował i tak redukcję długu z wierzycielami). W kolejnych latach Mittal dostał jednak aż 2,5 mld zł pomocy publicznej, więc w praktyce państwo polskie jeszcze zapłaciło inwestorowi za to, że przejął kontrolę nad hutami.
Wiesław Kaczmarek w 2002 r. sprzedał za 1,5 mld zł STOEN niemieckiemu RWE, co przez większość ekspertów zgodnie zostało uznane za cenę kilkakrotnie zaniżoną. Niewiele brakowało, a za marne pieniądze kontrolę nad polskim rynkiem cukru przejęliby za rządów Buzka Niemcy i Francuzi. Tylko determinacji części posłów AWS, w tym Elżbiety Barys, Gabriela Janowskiego, Adama Bieli, Mariana Dembińskiego, Tomasza Wójcika, Zdzisława Pupy, zawdzięczamy powstanie Polskiego Cukru, który zdążył jeszcze zachować około 40 proc. rynku. Co dla inwestorów było najważniejsze, to fakt, że przejmowali chłonny polski rynek i pozbywali się potencjalnych konkurentów. Niejednokrotnie chodziło też o kupienie polskiej firmy, aby ją zwyczajnie zniszczyć i zamknąć. Już w 1998 r. prof. Andrzej Karpiński z PAN alarmował, że Polska straciła przemysł elektrotechniczny, bo nasze firmy zostały przez nowych właścicieli zlikwidowane.
Nie mamy banków
Innym przykładem wyprzedaży za półdarmo państwowego majątku jest prywatyzacja sektora bankowego, która rozpoczęła się już w 1991 roku. Zagranicznych właścicieli znalazły prawie wszystkie banki komercyjne, częściowo sprywatyzowany jest też PKO BP. To wszystko spowodowało, że zagraniczny sektor bankowy opanował około 80 proc. rynku. Dla przykładu w Niemczech, Francji czy Włoszech udział zagranicznych banków w rynku jest symboliczny, wynosi co najwyżej około 10 procent. W dodatku zrobili to bardzo tanio, bo trudno za dobry interes uznać 6,5 mld zł, jakie Włosi z UniCredit zapłacili za Pekao SA, albo nieco ponad 2 mld zł, które za BZ WBK zapłacili Irlandczycy z AIB – wartość tych banków była kilka razy wyższa.
Z kolei za 30 proc. akcji PZU Eureko i BiG Bank Gdański zapłaciły ponad 3 mld zł, choć grupa była warta wtedy co najmniej 30-50 mld złotych. Minister Emil Wąsacz wybrał wówczas inwestora bez zgody rządu i w atmosferze skandalu został zdymisjonowany. Kulisy tej prywatyzacji odsłoniła sejmowa komisja śledcza, a Wąsacza postawiono przed Trybunałem Stanu (także za sprzedaż Domów Towarowych Centrum po zaniżonej cenie).
Friedman ostrzegał
Skandalicznie prowadzona prywatyzacja przyniosła Polakom upadek całych gałęzi przemysłu, gigantyczne bezrobocie, spadek poziomu życia. W roku 1990 stopa bezrobocia w Polsce wynosiła 6,5 proc., a bez pracy było 1,1 mln Polaków. Rok później ten wskaźnik wzrósł do 12,2 proc. (2,1 mln), a w 1994 – 16,4 proc. (2,9 mln). W pierwszych latach prywatyzacji mieliśmy także do czynienia z drastycznym spadkiem PKB – w 1994 r. był on niższy o kilkadziesiąt procent niż w 1989 roku.
Przed skutkami takiej polityki prywatyzacyjnej przestrzegał Polaków jeszcze w 1990 r. prof. Milton Friedman, amerykański ekonomista, laureat Nagrody Nobla. Apelował, abyśmy nie popełniali błędu w postaci sprzedaży polskich firm cudzoziemcom, bo sprzedamy je “niemal za nic” i nic na tym nie zyskamy. – Pamiętajcie jedno: cudzoziemcy nie będą inwestować w Polsce po to, by pomóc Polsce, ale po to, by pomóc sobie – mówił Friedman w wywiadzie dla “Res Publiki”.
Stoczniowy biznes Tuska i Grada
Ogromnym skandalem okazała się w ostatnich latach prywatyzacja przemysłu stoczniowego. Rząd Donalda Tuska nie chciał obronić stoczni przed decyzjami Komisji Europejskiej o zwrocie pomocy publicznej, co skazywało je na upadek. W tym samym czasie Niemcy hojnie dotowali swoje stocznie (ponad 300 mln euro) i ani myśleli przejmować się groźbami Brukseli. Tymczasem u nas zgodzono się na bankructwo stoczni, a minister Aleksander Grad gorączkowo szukał dla nich inwestora i “znalazł go” tuż przed wyborami do Parlamentu Europejskiego w 2009 roku. Stocznie miał kupić tajemniczy inwestor z Kataru, którego jednak nikt nigdy nie zobaczył.
Taki obrót sprawy był na rękę rządzącym. Stocznie, zwłaszcza ta w Gdańsku, były symbolem zwycięstwa “Solidarności”, jedności narodowej i oporu społecznego, także w III RP. Doprowadzając do zniszczenia wielkie zakłady stoczniowe zatrudniające tysiące ludzi, władze likwidowały także potencjalne ogniska sprzeciwu wobec polityki rządu.
Oszukani Polacy
Polska prywatyzacja jest pełna afer. I słusznie większości Polaków kojarzy się ze złodziejstwem. Dopiero po latach dowiadujemy się o roli różnego typu lobbystów w rodzaju Marka D., Gromosława C. czy ludzi z holdingu Jana Kulczyka zaangażowanych przy prywatyzacji TP SA.
Za sztandarowy przykład aferalnej prywatyzacji trzeba uznać Program Powszechnej Prywatyzacji z połowy lat 90., który miał z milionów Polaków uczynić właścicieli. Jego pomysłodawcą był minister Janusz Lewandowski, a realizacją zajął się Wiesław Kaczmarek. Program zakończył się klapą, Narodowe Fundusze Inwestycyjne (NFI) zarządzające ponad 500 firmami po kolei bankrutowały, wyprzedając za grosze wiele przedsiębiorstw. Polacy nie zyskali nic, ci, którzy w odpowiednim czasie sprzedali swoje świadectwo udziałowe (trzeba było za nie zapłacić 20 zł), mogli dostać za nie najwyżej 100 zł, a NFI nazwano najdroższą porażką III RP. Pieniądze zarobiła na tym grupa biznesmenów i polityków, często uciekających się do korupcji i innych przestępczych działań.
Historia wyprzedaży polskiego majątku narodowego po 1989 r. poraża skalą celowego niszczenia dobra, które mogło służyć ludziom. Zakłady zaorano, pracownicy poszli na bruk. Winnych nie pociągnięto do odpowiedzialności.
Wniosek
Wnoszę o wszczęcie postępowania w sprawie wygaszenia mandatu radnego
Rady Miejskiej Chojnic- Mirosława Janowskiego.
Uzasadnienie:
Radny Mirosław Janowski prowadzi działalność gospodarczą z
wykorzystaniem mienia komunalnego, co stoi w jawnej sprzeczności z Ustawą
o ograniczeczu działalności gospodarczej przez osoby publiczne.
Jako radny, prowadzi działalność gospodarczą na rzecz Zakładu
Gospodarki Mieszkaniowej, która zarządza mieniem stanowiącym własność
gminy miejskiej Chojnice.
Prezesem ZGM-u jest szwagier radnego Janowskiego, Zbigniew Odya. W takim
łamaniu prawa nie widzi nic , a nic
złego Dyrektor Generalny Urzędu Miasta Chojnic, Robert Wajlonis.
Żona Wajlonisa prowadzi działalność w domu,którego właścicielem jest
Janowski, a Wajlonis pracuje w kancelarii
adwokackiej,która ma biuro w tym samym domu.
Wobec powyższego wnoszę jak we wstępie.
Wszcząć Postępowania
Szwagier prezesa jest szefem rady miasta i był przeciwny likwidacji ZGM.
Następnie w budynkach były ogłoszenia , że w mieszkaniach ZGM-u będą wymieniane wymieniane wodomierze przez Zakład Instalacji Sieci Sanitarnych Wodno Kanalizacyjnych C.O.Gazownictwa
Mirosław Janowski
Mieszkańcy Chojnic nie wykupujcie mieszkań do puki szwagier szwagrowi zleca roboty i Arseniusz Finster przez układy trzyma ich przy stołkach.
A Ja Marcin Dobaj nie startuje na radnego rady miasta w nadchodzącym czasie.
finster {przymiotnik}
finster {przym.} (też: dunkel, undeutlich, unwissend, dubios)
ciemny {przym. m.}
finster {przym.} (też: düster, dunkel, rabenschwarz, schummrig)
mroczny {przym. m.}
finster {przym.} (też: bewölkt, düster, umwölkt, wolkig)
pochmurny {przym. m.}
Przepraszam to Ja swymi wpisami i poglądami ratuje właśnie przed szajką Finstera i kochanych mieszkańców i miasto Chojnice przed Arseniuszem Ciemnym, Mrocznym, Pochmurnym .
TO CZLOWIEK MADRY
DONOSI KAŻDA NIEPRAWIDLOWOSC ZGLASZANA
KULTURALNY
GRZECZNY
ŁASKAWY
Przy zarobkach 2000 oddaj te 600zł i wtedy się chwal.
Ferajna Arka przez wiele lat bezkarnie dzieli się społecznym majtkiem bez obaw o chojnicki wymiar sprawiedliwości. Przywykli do bezkarności w naszym mieście!
Arek od lat zapewnił sobie korupcyjny posłuch skorumpowanych radnych dzielących się społecznym majątkiem miasta. Arek pozwalał na korupcyjne złodziejstwo. Robert Wajlonis jako sekretarz i ratuszowy prawnik nie dopełnił swoich oficjalnych obowiązków i zamiast potępić nieprawidłowości tuszował korupcje rady miasta na wszelkie sposoby i korupcyjne układy burmistrza z radnymi z jego grupy.
.... A teraz jak grom z jasnego nieba po kilkunastu latach jawnego chojnickiego bezprawia wojewoda i sądy potępiają korupcyjne układy w chojnickim ratuszu i radzie miasta. Jest to szok dla skorumpowanych kolesiów burmistrza i dla Arka - i dlatego chcą przeciągać w czasie ostateczne rozwiązanie aby oswoić się ze szokującą rzeczywistością, że jest to koniec jawnego bezprawia w chojnickiej radzie miasta.
Każdy chojniczanin wie dobrze, że gdyby korupcje panującą w radzie miasta miał oceniać chojnicki prokurator rejonowy Mirek Orłowski to sprawa już dawno była by dzięki korupcyjnemu układowi z burmistrzem po znajomości umorzona. Tak samo gdyby sprawa korupcji przewodniczącego RM trafiła do chojnickiego sądu to prezes sądu rejonowego Danusia Czarnecka-Kawa po znajomości także umorzyła by sprawę. Lecz gdy zarzuty łamania prawa są rozpatrywane przez sędziów spoza Chojnic, z którymi burmistrz Arek nie ma korupcyjnych układów tak jak z chojnickimi sędziami to niestety istniejąca w chojnickiej RM korupcja jest potępiana za każdym razem. I burmistrzowi Arkowi nie pomoże w tej trudnej sytuacji nawet jego skorumpowany koleś były minister sprawiedliwości Marek Biernacki.
Komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników portalu. Wydawca nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii.
Dodaj komentarz
Komentarze publikowane są dopiero po sprawdzeniu przez moderatora!