Pomówienie o mobbing w szkole. Sprostowanie
Wczoraj (29.08) przed chojnickim Sądem Rejonowym stanęły nauczycielki z Gimnazjum nr 1 Marzenna Osowicka i Alicja Kreft. Z oskarżeniem wystąpiła dyrektor szkoły Małgorzata Henszke. Zarzuca im pomówienie o mobbing (art. 212 par. 1 k.k.).
W toku procesu, w którym spotka się kadra nauczycielska z Gimnazjum nr 1, oskarżone będą musiały udowodnić, że zostały ofiarami mobbingu. Procesowi niestety nie będą mogły przyglądać się media, ponieważ wyłączono jawność na wniosek strony skarżącej. Adwokat oskarżonych Konrad Kulpa powołał się na Europejską Kartę Praw Człowieka, która gwarantuje każdemu prawo do publicznego procesu. Sędzia Roman Sporysz nie podzielił jednak tego argumentu. Wczoraj zaplanowano przesłuchanie oskarżonych, oskarżycielki i świadków.
Reklama | Czytaj dalej »
W marcu 2011 roku wicedyrektor Alicja Kreft złożyła skargę do urzędu miejskiego, w której prosiła urzędników o pomoc w związku z faktem, że czuła się mobbingowana w miejscu pracy. Skarga ta stała się głównym dowodem w procesie. Jak poinformowała nas autorka pisma, do dnia dzisiejszego nie otrzymała na to pismo odpowiedzi, natomiast użyto go jako głównego dowodu w procesie przeciwko oskarżonej. Pozostałe dowody stanowią donosy trzech koleżanek z grona pedagogicznego.
Artykuł 212 par. 1 k. k. brzmi: „Kto pomawia inną osobę, grupę osób, instytucję, osobę prawną lub jednostkę organizacyjną nie mającą osobowości prawnej o takie postępowanie lub właściwości, które mogą poniżyć ją w opinii publicznej lub narazić na utratę zaufania potrzebnego dla danego stanowiska, zawodu lub rodzaju działalności, podlega grzywnie, karze ograniczenia albo pozbawienia wolności do roku”.
Warto dodać, że jeśli nauczycielki zostaną skazane, to w myśl prawa nie będą mogły pełnić funkcji publicznych oraz zostaną pozbawione prawa wykonywania zawodu.
Aktualizacja z dn. 12.09.12 - sprostowanie artykułu na podstawie pisma nadesłanego przez sędziego Romana Sporysza
„Nie jest prawdą, że sędzia Roman Sporysz nie podzielił argumentu adwokata oskarżonych Konrada Kulpy, który powołał się na Europejską Kartę Praw Człowieka, gwarantującą każdemu prawo do publicznego procesu, gdyż jako sędzia prowadzący przedmiotową sprawę nie miał jakiejkolwiek możliwości „rozstrzygania” w tym zakresie. Obowiązujący bowiem przepis art. 359 pkt 2 kpk jednoznacznie decyduje, że niejawna jest rozprawa, która dotyczy sprawy o pomówienie lub znieważenie. W związku z tym, jako sędzia prowadzący taką sprawę, jedynie poinformował strony o tym, co stanowi w tym zakresie prawo i jak sądzi sędzia Roman Sporysz, profesjonalni pełnomocnicy stron nie mieli co do tego jakiejkolwiek wątpliwości. Wprawdzie dalsza część tego przepisu stanowi, że na wniosek pokrzywdzonego rozprawa odbywa się jednak jawnie, ale w tej sprawie pokrzywdzony nie złożył takiego wniosku”.
Podobne tematy:
Najnowsze:
REKLAMA:
- Komentarze Chojnice24 (4326)
- Komentarze Facebook (...)
4326 komentarzy
według mnie ten artykuł o wybitnym kardiochirurgu ma sens bo bierze w obronę panią Marzennę. Bo to ona była mobbingowana za to że aktywnie działała w komisji do sprawy wyprowadzenia 500 000 zł w aferze Ósemki. To ona tyle robiła dla środowiska sportowego w Chojnicach, rozwijała różne dyscypliny, prowadziła klub, organizowała imprezy, organizowała aktywny czas wolny dla dzieciaków. O sukcesach zawodników Ósemki pisała lokalna prasa. W zeszłym roku albo wcześniej ta pani zdobyła tytuł Belfra roku w Gazecie pomorskiej. Dyrektorka na nią patrzeć nie mogła. To takie polskie żeby gnoić aktywnych ludzi. Pani Marzenno trzymam za panią kciuki!
Chyba napruty czy cóś? Bo bez związku, bez poczucia humoru, bez cienia inteligencji zaś z ogromnym poczuciem misji- tylko odnośnie CZEGO??????????????????????????Sprawa drogie C( piszę wielką literą- nie tak jak ty mój nick), dotyczy MOBBINGU a nie paczek, czy nauczania poprzez forum. O uczniach i od uczniów też były posty. Chwalono w nich Marzennę i Alicję. To pa biedny, sfrustrowany człowieku. Aha! Zawsze można zmienić obywatelstwo. Na niepolskie. Bo my Polacy tacy wredni jesteśmy.
Ma Pan wrogów?
Oczywiście, że mam.
Szybka odpowiedź, Panie Profesorze...
Mam świadomość, że w moim zawodzie, jeżeli się ma osiągnięcia, to człowiek staje się tarczą.
Zabrzmiało to…
...niezbyt skromnie? Nie wstydzę się mówić, że czuję się spełnionym lekarzem i wydaje mi się, że w swojej dziedzinie sporo osiągnąłem. I jeżeli gazety niemieckie piszą, że dyrekcja uniwersyteckiej kliniki cieszy się, że udało się jej pozyskać kardiochirurga z Polski - Edwarda Malca, to chyba coś w tym jest.
Największy Pana sukces…
Mój prawdziwy sukces to zaufanie pacjentów, które zdobyłem przez lata pracy.
Rodzice chcą u mnie leczyć swoje dzieci pomimo wysokich kosztów i trudności logistycznych.
Czytaj także:
Zbieramy na operację serduszka Mikołaja Moja udręka i ekstaza Doktor Edward Malec nie wraca na razie do Polski Doświadczyłem wrogości, gdy jeszcze pracowałem w Instytucie Pediatrii w Krakowie. Co dziwne, nawet wtedy gdy wyjechałem do Niemiec, to nadal starano się utrudniać mi życie i to nie tylko mnie, ale także i moim pacjentom. Tak, jest to oczywiście niemiłe, ale nauczyłem się z tym żyć.
Niemieccy lekarze też zazdroszczą sobie sukcesów?
Uważam, że każdy z nas jest w pewnym stopniu zazdrosny. W środowisku lekarskim zazdrość to, niestety, częste zjawisko i istnieje na całym świecie. Ważne jednak, aby zazdrość mobilizowała do nauki i cięższej pracy, a nie do intryg i niszczenia innych.
Pan też zazdrościł sukcesów kolegom?
Nigdy o tym nie myślałem. Prawdę mówiąc, gdy podziwiałem starszych kolegów i marzyłem o ich umiejętnościach, to spędzałem więcej czasu w sali operacyjnej, więcej się uczyłem i starałem się ich naśladować. Ale wracając do pytania o niemieckich kolegów, to w Niemczech nie spotkałem się z pychą i zazdrością.
Żadnych konfliktów?
Konflikty tutaj też istnieją, ale rozwiązuje się je otwarcie i merytorycznie. Przypominam sobie sytuację, gdy już prowadziłem rozmowy z dyrekcją kliniki w Münster o moim ewentualnym zatrudnieniu. Wówczas dowiedziałem się, że pewna dwuletnia dziewczynka od urodzenia czeka na operację. Nikt nie chciał jej się podjąć, wszyscy uważali, że wada jest nieoperacyjna. Miała złożoną wadę: rzadką formę przerwania ciągłości łuku aorty z innymi współistniejącymi wadami. Powiedziałem, że jeżeli rozpocznę tu pracę, to podejmę się tej operacji.
Udało się?
Operacja była udana. Miesiąc później było spotkanie pediatrów Północnej Westfalii, na którym jeden z naszych kardiologów opowiedział o tym sukcesie. Nie zdarzyło mi się to w Polsce: inny lekarz opowiada i cieszy się publicznie z sukcesu kolegi!
Pan po kilku latach znów zmienił miejsce pracy. Tak źle było w Monachium?
Bardzo mi dobrze było w Monachium. Kiedy jednak dostałem propozycję z Münster, postanowiłem ją przyjąć. Takich propozycji się nie marnuje. Poza tym lubię nowe wyzwania i zmiany. Muszę w Münster odbudować kardiochirurgię, która ostatnio tutaj podupadła. Władze uniwersytetu stworzyły znakomite warunki (operuję w sali hybrydowej) do leczenia dzieci z wrodzonymi wadami serca - nie tylko niemieckich, ale także z innych krajów. Szefowa mojego sekretariatu mówi po polsku, szefowa instrumentariuszek też. To taki ukłon władz w stosunku do mnie. Posługuję się swobodnie angielskim, francuskim i rosyjskim, ale z niemieckim sprawy wyglądają gorzej.
Ile polskich dzieci zoperował Pan w Münster?
Od stycznia już 28 dzieci i jednego dorosłego.
Sporo.
Miesięcznie operujemy średnio czterech polskich pacjentów. Codziennie otrzymuję prośby od zdesperowanych rodziców o konsultację lub zoperowanie ich dziecka. Na każdą prośbę odpowiadam. Trzeba mieć świadomość, że ci ludzie nie przyjeżdżają do ośrodków w Monachium czy Münster, tylko do mnie osobiście, do polskiego lekarza. Mają chyba do mnie zaufanie, więc staram się go nie zawieść.
Polscy kardiochirurdzy też wykonują takie operacje, mają sukcesy i oburzają się, gdy są organizowane zbiórki na "operacje u Malca".
Bardzo cieszę się, że operują i mają sukcesy. Tylko o tym trzeba przekonywać rodziców, a nie media. W Polsce jest wielu znakomitych kardiochirurgów. Za zaszczyt poczytuję sobie to, że również z tego środowiska się wywodzę. Większość polskich kardiochirurgów solidnie i ciężko pracuje i nie zajmuje się moją osobą. Protestują nieliczni, być może sfrustrowani swoimi niepowodzeniami… Kilka dni temu pan prezydent RP Bronisław Komorowski uhonorował mnie Krzyżem Oficerskim "Polonia Restituta" za "wybitne osiągnięcia w dziedzinie kardiochirurgii dziecięcej oraz niesienie specjalistycznej pomocy polskim dzieciom". Jeżeli polscy pacjenci chcą do mnie przyjechać, to jest to wyłącznie ich wybór, który dla mnie jest zaszczytem, ale też i wyzwaniem. Gdy jestem w stanie pomóc dziecku, to byłoby niemoralne odmówić leczenia.
Ile polskich dzieci w Niemczech Pan zoperował w ciągu tych sześciu lat?
Ponad 370. Przede wszystkim operuję te dzieci, które z różnych powodów zostały zdyskwalifikowane w Polsce, które nie mogą się na operację doczekać lub te, których rodzice sobie tego życzą. Zawsze informuję o możliwości leczenia w Polsce i proponuję, by rodzice poprosili o opinię drugiego lekarza. Jest wręcz niezbędna. Zanim podejmą tak ważną decyzję, powinni zapoznać się z możliwościami leczenia.
Prof. Malec zarabia na chorych dzieciach - takie opinie można znaleźć w mediach.
Taki był tytuł artykułu jednej z gazet. Wkrótce pojawiły się na tych samych łamach przeprosiny. Dziś wiem, że artykuł powstał pod dyktando jednego z moich kolegów, który nie spędza wiele czasu na sali operacyjnej, tylko zajmuje się mediami. Ponieważ autor artykułu nie sprawdził informacji pochodzących od niego, pismo musiało zamieścić przeprosiny i sprostowanie. Kolejny raz powiem, że jako kierownik uniwersyteckiej kliniki otrzymuję stałą pensję, która nie zależy od liczby zoperowanych pacjentów, ich narodowości czy też od liczby godzin spędzonych przeze mnie w pracy. Co prawda w Niemczech jest praktykowane przyjmowanie do kliniki prywatnych pacjentów i mógłbym w ten sposób przyjmować polskie dzieci, uzyskując dodatkowe honorarium, ale tego nie robiłem i nie będę robić.
Możliwe jest, że kiedykolwiek Pan będzie operował w Polsce?
Jest to mało prawdopodobne, bo przyzwyczaiłem się i polubiłem "niemiecką medycynę". Podjąłem się pewnych obowiązków, które muszę wypełnić, ale w życiu podobnie jak w medycynie, nigdy nie należy mówić "nigdy".
Wtedy rodzice nie musieliby płacić za operacje u prof. Malca, a Pan nie musiałby tłumaczyć się?
Tłumaczyć się nie muszę i nie mam z czego, a w dzisiejszych czasach to już właściwie norma, że w ośrodkach europejskich pracują specjaliści pochodzący z różnych krajów.
A były propozycje pracy w kraju?
Były i są. Niedawno jeden z najbogatszych Polaków zaproponował, że utworzy dla mnie klinikę, wszystko sfinansuje, prosił, bym wrócił.
Odmówił Pan?
To byłaby prywatna klinika, a więc poza wszelką wątpliwość musiałbym oszczędzać. Teraz mam wolną rękę i komfort. Nie martwię się finansami, moim zadaniem jest leczyć dzieci. I to robię.
Na sali operacyjnej jest Pan despotą?
Jestem wymagający wobec siebie i innych.
Może aż za bardzo i właśnie to powodowało konflikty?
Sala operacyjna to nie miejsce na miłe pogawędki i konwenanse. W sali operacyjnej, kardiochirurgicznej szczególnie, liczy się czas, precyzja i solidność. Ratujemy czyjeś życie. Konflikty były wyimaginowane przez parę sfrustrowanych osób, które niewiele miały wspólnego z kardiochirurgiczną salą operacyjną.
Pożegnanie w Prokocimiu było głośne i bolesne. Był Pan tam od momentu odejścia?
Byłem, zresztą na osobistą prośbę ówczesnego rektora Uniwersytetu Jagiellońskiego, aby zoperować kilkoro dzieci. Mam dobre relacje z wieloma kolegami z Prokocimia. Pożegnania natomiast nie było. Nikt z moich przełożonych nie odezwał się ani słowem do mnie. Od władz uniwersytetu otrzymałem bardzo ładne pisemne podziękowanie za ponad dwadzieścia pięć lat pracy na uczelni. Czy to bolesne… Nie, to była raczej dla mnie ulga. Tę decyzję przygotowywałem już od dłuższego czasu.
Nie musi Pan udowadniać, że jest jednym z najlepszych chirurgów, a jednak ma Pan żal?
Miałem szczęście uczyć się od najlepszych kardiochirurgów na świecie, a następnie z nimi pracować. Pierwszy w Polsce zacząłem operować dzieci z zespołem niedorozwoju lewego serca. To była gehenna, ile zdrowia mnie to kosztowało, ile nocy spędziłem w klinice! Kto o tym wie? Wszyscy pukali się w głowę: po co ci to, chcesz robić show! Teraz wszyscy to robią. Starałem się, bo prof. Eugenia Zdebska, która utworzyła kardiochirurgię dziecięcą w Krakowie, postawiła wysoko poprzeczkę. Chciałem do tego coś dodać. Korzystając z prywatnych kontaktów, wysyłałem asystentów na staże do USA, aby szkolili się u najlepszych specjalistów. A w 2002 roku dostałem prestiżową nagrodę europejską, z którą łączyło się kilkanaście tysięcy dolarów. Nagrodą podzieliłem się ze swoimi asystentami. Rozbudowując ośrodek w Krakowie zajmowałem się różnymi rzeczami. Zdobywałem granty naukowe, budowałem oddział intensywnej terapii, kupowałem narzędzia chirurgiczne i szyłem ubrania dla personelu itd.
Jak Pan ocenia dziś polską kardiochirurgię?
Jest na dobrym europejskim poziomie, zresztą poziom kardiochirurgii w Europie w ostatnich latach bardzo się wyrównał. W Polsce z powodzeniem leczone są praktycznie wszystkie wady serca.
A i tak rodzice szukają Malca?
Pracowałem na Uniwersytecie Jagiellońskim, który w rankingu uczelni w Polsce jest na pierwszym miejscu. Jestem z tego dumny. Uniwersytet Ludwiga Maksymiliana w Monachium jest ciągle na pierwszym miejscu w Niemczech, a na świecie w pierwszej czterdziestce. Najbardziej jednak cieszę się z tego, i uważam to za mój życiowy sukces, że udało mi się uzyskać zaufanie moich pacjentów. Cały czas przyjeżdżają do mnie dzieci z Polski, a obecnie również pacjenci niemieccy z Monachium, którzy chcą się leczyć u "polskiego profesora".
Emerytura zatem w Niemczech?
Jeszcze mam trochę lat do emerytury... Ale raczej w Krakowie, gdzie mam dom i rodzinę.
Rozmawiała: Anna Górska
Czy w Polsce da się jeszcze normalnie żyć?
Wywiad pokazuje tylko czubek góry lodowej. (Z różnych powodów pewnych tematów publicznie się nie porusza.)
"Münster, wrzesień 2013. Profesor zaczyna swój codzienny obchód przed siódmą rano. Odwiedza każde zoperowane przez siebie dziecko, żeby posłuchać, jak oddycha. Niemcy zamontowali mu urządzenie, które na komputerze w gabinecie pokazuje pracę serca pacjentów, przez co profesor jest trochę spokojniejszy. Ale wieloletni nawyk doglądania dzieci od samego rana pozostał. Zagląda najpierw do Amelki.
Amelka (6,5 roku) urodziła się ze złożoną wadą aortalną. Jest po czterech operacjach serca. Siedzi teraz w szpitalnym pokoju przed laptopem i szczebiocze z koleżanką. Obok szczęśliwy tato. Rodzina pochodzi z południa Polski.
- Kiedy Amelka się urodziła, lekarze kazali wezwać księdza, żeby ją ochrzcił. Trafiła do szpitala w Prokocimiu. Tam dwa razy zoperował ją profesor Malec. Ale odszedł z kliniki, a Amelka nadal potrzebowała szybkiej pomocy. Ówczesny ordynator kardiochirurgii dziecięcej prof. Janusz Skalski polecił zoperować córkę dopiero po świętach, za trzy miesiące. A już przeszło miesiąc czekaliśmy na operację. Kiedy żona do mnie zadzwoniła z tą wiadomością, ja, twardy facet, rozbeczałem się. Jak ma się dziecko z wadą serca, każdy dzień jest jak darowany. Mojej Amelce ktoś na raty odbierał życie.
Mama Amelki: - Wtedy znaleźliśmy profesora Malca. Po odejściu z Prokocimia operował w Monachium. Odpisał natychmiast: "Przyślijcie mi badania i echo serca". Ale szpital ociągał się z wydaniem dokumentów. Kazano mi napisać podanie i miesiąc czekać. Wpadłam w rozpacz. O drugiej w nocy postawiłam na czatach koleżankę i poszłam do dyżurki pielęgniarek.
Ojciec: - W tym czasie gnałem co sił samochodem sto kilometrów do Krakowa.
Matka grzebie w kartotece, szukając dokumentacji córki. Cyk, cyk - fotografuje po kryjomu, w strachu, że pielęgniarka wróci. Ojciec dziewczynki odbiera aparat i tej samej nocy wraca do domu. Zgrywa zdjęcia. Wysyła. Profesor pisze: "Przyjeżdżajcie. Będę operował". Na operację w Monachium rodzice zapożyczyli się na 17 tysięcy euro. Na kolejny wyjazd, do Münster, pieniądze zebrali przez fundację.
Lekarz roku
Na oddziale kardiochirurgii dziecięcej Uniwersyteckiej Kliniki w westfalskim Münster leży kilkanaścioro dzieci. Obok siebie polskie, niemieckie, czasem rosyjskie czy z innych krajów. Niemcy zatrudniają w szpitalu 8 tys. ludzi, w tym ponad stu profesorów, 1,3 tys. lekarzy i 2 tys. pielęgniarek. Na początku roku ta potężna machina 33 klinik i ośrodków badawczych ściągnęła do siebie z kliniki w Monachium profesora Edwarda Malca i jego prawą rękę doc. Katarzynę Januszewską. W uniwersyteckiej gazecie "Einblick" Niemcy triumfowali: "Uniwersytet zdobywa najlepszych lekarzy dla kardiochirurgii dziecięcej".
- Chcieli ją tu odbudować - mówi prof. Malec - bo to bardzo prestiżowy uniwersytet. Przyszedłem tu, bo lubię wyzwania i zmiany. W Monachium ciągle starają się, żebym wrócił.
Niemcy doceniają geniusz polskiego kardiochirurga. Dają mu od razu stanowisko uniwersyteckiego profesora. I czterokrotnie przyznają prestiżowy dyplom jednego z najlepszych lekarzy w Niemczech (w latach 2010-2013).
Pierwsze pytanie profesora, nim przyjął pracę w Münster, brzmiało: "A jaki macie hotel dla rodziców? Bo ja będę miał wielu pacjentów z Polski." - Z dyrektorem szpitala pojechałem go obejrzeć. Okazało się, że Niemcy wydrukowali nawet po polsku informacje o szpitalu, by pójść pacjentom na rękę. Byłem zaskoczony - opowiada.
Szpital zatrudnił profesorowi również polską sekretarkę, która obok doc. Januszewskiej pomaga rodzicom nieznającym niemieckiego.
370 polskich serc
W Monachium w 2007 roku Malec okazał się jeszcze większym dyplomatą. Podpisując kontrakt, postawił warunek, że polskie rodziny, które będą szukały u niego ratunku, zapłacą za operację mniej niż tamtejszy ubezpieczyciel zwróci za niemieckiego pacjenta.
Mówi Barbara Sapała, matka operowanego wtedy, czteroletniego dziś Maćka: - Gdyby profesor nie wymógł na szpitalu specjalnych cen dla polskich pacjentów, zapłaciłabym nie 25, ale ponad 50 tys. euro Wiem, bo księgowość szpitala przysłała mi pomyloną fakturę.
To było bardzo korzystne dla polskich rodzin, choćby w przypadku komplikacji. Cena była stała niezależnie od tego, ile czasu dziecko spędziło w szpitalu (dziś doba na oddziale to 1,5 tys. euro).
Malec zoperował w Monachium 370 polskich dzieci. - Ale szybko zacząłem słyszeć w mediach głosy kolegów po fachu, że operując te dzieci, podważam autorytet polskich chirurgów. Że dzieci nie powinny jeździć do Niemiec, bo wszystkie wady serca można zoperować w Polsce. A przecież ja nigdy nie reklamowałem się ani nikogo nie zapraszałem na operacje do Monachium. To była wyłącznie decyzja rodziców. A ja jako lekarz nie mogłem im po prostu odmówić, widząc szansę pomocy dziecku.
W Polsce co jakiś czas odżywa debata na temat sensu wyjazdów na operacje za granicę. Mimo że z 4 tysięcy dzieci z wadami serca, które każdego roku rodzą się w Polsce, znaczny odsetek umiera w pierwszym roku życia, jeśli nie podejmie się właściwego leczenia. Na przykład dzieci z jedną komorą serca (HLHS) muszą przejść trzyetapową korektę wady. Pierwszy, ratujący życie etap, w okresie noworodkowym, drugi - w czwartym-szóstym miesiącu życia i ostatni, kiedy dziecko ma góra dwa lata.
Doc. Katarzyna Januszewska (z żalem): - W Polsce bardzo trudne do zoperowania dzieci czekają w kolejkach bez końca, bo zwykle operuje się łatwe przypadki. Z czasem w organizmie dziecka zachodzą takie zmiany, które powodują, że operacja jest trudniejsza, szansa powodzenia mniejsza albo dziecko w ogóle umiera. Rodzice czasami mówią, że mają wrażenie, że lekarze czekają, aż dziecko umrze, zamiast powiedzieć, że nie potrafią zoperować. W innych krajach lekarze uczciwie przyznają: nie umiemy pomóc, jedźcie gdzie indziej. To kwestia elementarnej uczciwości w stosunku do pacjenta.
Ojciec Amelki: - Z piątki dzieci planowanych wtedy w Prokocimiu do operacji żyją tylko moja córka i chłopiec, którego rodzice też zabrali do Monachium.
To dziecko nie poleci.
Katarzyna Weśniuk, mama Oliwki, która urodziła się bez lewej komory serca: - Gdy Oliwka miała dziesięć miesięcy, jej stan był dramatyczny. Terminu drugiego etapu operacji ciągle nie było, choć miała się odbyć cztery miesiące wcześniej. Oliwka była sina, nie miała siły jeść, nie siedziała. Wegetowaliśmy na kardiologii, wierząc, że lekarze mają jakieś plany. Po cewnikowaniu ordynator doc. Andrzej Rudziński powiedział, że przy tak cienkich tętnicach płucnych Oliwka nie ma szans na przeżycie drugiego etapu.
Weśniukowie wpadli w rozpacz. W internecie znaleźli prof. Malca, który uznał, że standardowa operacja rzeczywiście mogłaby odebrać dziewczynce życie, ale miał pomysł, jak pomóc. Rodzice zdecydowali o przewiezieniu dziecka do Monachium. I tu zaczęły się schody.
- Gdy powiedzieliśmy o tym, nagle pojawił się termin operacji. Już na następny dzień - wspomina mama Oliwki. - Nieważne, że dziecko akurat miało infekcję. Potem mieliśmy trudności z otrzymaniem wypisu. Spóźniliśmy się na samolot. Po telefonie doc. Rudzińskiego do linii lotniczych mieliśmy problemy na lotnisku.
Malec pamięta tych rodziców. - Bardzo chore dziecko zawieźli na lotnisko do Balic. Stamtąd samolot do Monachium lata pięć razy dziennie. Stali w kolejce do odprawy. Gdy przyszła ich kolej, usłyszeli, że nie wejdą na pokład. Zadzwonił lekarz z Prokocimia, że dziecko umrze w transporcie i powinno być leczone w kraju.
Oliwka dotarła do Monachium z wirusem świńskiej grypy niezdiagnozowanym w krakowskim szpitalu. W ciągu trzech miesięcy przeszła dwie operacje i cewnikowanie serca. - Wróciliśmy do domu z zupełnie innym dzieckiem - mówią rodzice. - W końcu miało siłę, żeby żyć. I pierwszy raz poczuliśmy, że komuś oprócz nas tak bardzo zależy na uratowaniu naszego dziecka. Profesor Malec odwiedzał nas w szpitalu nawet w dni wolne od pracy. Stawiał sobie krzesełko przed łóżeczkiem, siadał i czuwał.
Dziś zdjęcie Oliwki, wśród bardzo wielu innych, wisi w pobliżu gabinetu profesora.
Po wyjeździe Malca z Monachium nie zoperowano tam żadnego dziecka z Polski.
Pomocnik pielęgniarki
Profesor Jan Oszacki, szef II Kliniki i Katedry Chirurgii słynący z błyskotliwych technik chirurgicznych, radzi utalentowanemu studentowi, żeby zahaczył się w klinice w Prokocimiu: - Oni mają kontakt z Amerykanami. Można wyjechać na stypendium, uczyć się. To idealne miejsce dla takiego ambitnego człowieka jak pan.
Jest rok 1979. Edward Malec ma 25 lat i kończy z wyróżnieniem Wydział Lekarski krakowskiej Akademii Medycznej. Jeszcze nie wie, jaką wybierze specjalizację. Mimo że jest jednym z najlepszych studentów, nie ma dla niego pracy. Oszacki umawia go z szefem chirurgii dziecięcej prof. Janem Grochowskim.
Grochowski: - Etatów nie mam, ale mogę przyjąć na studia doktoranckie.
Młody lekarz dostanie temat pracy doktorskiej z wad serca u dzieci. Kardiochirurgia dziecięca dopiero raczkowała. - Chodziłem do zabiegów operacyjnych, ale właściwie robiłem wszystko. Nawet czynności pielęgnacyjne - wspomina. - Umiałem to, bo w czasie studiów każde wakacje spędzałem w szpitalu w Brukseli. Tam przeszedłem wszystkie etapy, od pomocnika pielęgniarki, przez starszego pielęgniarza, po asystenta. Nauczyłem się robić zastrzyki, zmieniać opatrunki, myć chorego, prześcielić łóżko.
Uczeń tyrana
Malec wie, że w ramach działań fundacji Project Hope od 1977 roku do Prokocimia przyjeżdża najsłynniejszy amerykański kardiochirurg profesor William Norwood. I uczy polskich lekarzy wypracowanych przez siebie nowoczesnych technik operacyjnych. Ale spotyka go dopiero w 1981 roku. W Polsce szaleje stan wojenny. Norwood przywozi ciężarówki sprzętu i narzędzi chirurgicznych. Jest pionierem w operowaniu dzieci z jedną komorą serca, wcześniej skazanych na śmierć (w 1997 roku odbierze doktorat honoris causa Uniwersytetu Jagiellońskiego).
Prywatnie człowiek otwarty i serdeczny, na sali operacyjnej staje się tyranem. Jednym z niewielu asystentów, który zniesie wszystkie jego ataki furii, okaże się właśnie Malec.
- Ileż razy dał mi po łapach! Wszyscy się go bali. Nawet profesor Eugenia Zdebska, twórczyni krakowskiej szkoły kardiochirurgii dziecięcej - świeć Panie nad jej duszą - wychodziła z operacji z płaczem. Potrafił wywalać asystentów z sali operacyjnej. Kiedyś, będąc w Stanach, robię doświadczenia w laboratorium, a tu dzwonią z sali operacyjnej, że mam natychmiast przyjść. Rzucam wszystko, a na sali Norwood sam przy stole, asystenci powyrzucani. "Nie mogę z tymi debilami dać sobie rady!". Myłem się i pomagałem. Nie mogłem obrażać się na Norwooda, bo on chciał, bym pomógł mu uratować dziecko. Potem Norwood wychodził z sali i pytał jak gdyby nigdy nic: "Co dzisiaj robimy na obiad?".
Edward Malec jeździ do USA na zaproszenie profesora. W 1984 roku w Filadelfii Norwood podpisuje papiery, że bierze za niego odpowiedzialność. Prawo w USA jest rygorystyczne. Jeśli ktoś nie ma stosownej specjalizacji, nie wolno mu nawet dotykać pacjenta. A Malec jeszcze nie ma. Dzięki Norwoodowi jednak może się uczyć. Wyjedzie do USA jeszcze kilkakrotnie. Zawsze będzie mieszkał w domu profesora. Relacja mistrz - uczeń przerodzi się w przyjaźń.
Na zjazdach kardiochirurgów lekarze będą sobie Malca pokazywali palcami: - To jest jedyny facet, którego Norwood tolerował.
Prof. Malec odbiera dyplom Honorowego Członka Stowarzyszenia Sursum Corda
Bo ci, którzy obrażali się na słynnego profesora, szybko kończyli karierę. Malec mówi dziś, że bezwzględność Norwooda była naturalna: tak się uczy chirurga. - Serce dziecka jest maleńkie jak jego piąstka. Jeden fałszywy ruch - i dziecko umiera. To nie chirurgia plastyczna, urologia czy ortopedia, że można sobie dłubać godzinami. Serce podczas operacji można zatrzymać na ściśle określony czas. Trzeba sprawnie działać. Mieć już z góry ustalony plan. Ja wcale nie jestem szybszy niż inni chirurdzy. Tylko idąc do zabiegu, nie zastanawiam się, co będę robił. Już wszystko mam wcześniej przepracowane w głowie.
Myśli pan, że przeżyje?
Münster, wrzesień 2013. - W Łodzi kazali nam rosnąć, to sobie rośliśmy - mówi Joanna Oliniewicz-Kosatka, mama Nikodema. Jest zmęczona. Siedzi przy łóżku trzyletniego chłopca. Nikodema po urodzeniu ratował profesor Jacek Moll, znakomity uczeń prof. Zbigniewa Religi i szef kliniki kardiochirurgii Centrum Zdrowia Matki Polki w Łodzi. Ale na drugi etap korekty jednokomorowego serca, obarczonego jeszcze dodatkowymi wadami, dziecko już się nie doczekało. Wtedy (w 2010 roku) szpital miał zaledwie siedem łóżek na sali pooperacyjnej. I kilometrową kolejkę czekających na ratunek dzieci.
- Jeździliśmy do CZMP prywatnie. Tak odległe były terminy wizyt. Nikoś ginął. Dwa razy kopnął piłkę i sapał. Gdybyśmy tak dalej rośli, to nie dojechalibyśmy już do żadnego szpitala.
Mama Nikodema mówi, że gdy pojechała na konsultację do profesora Malca, okazało się, że dziecko nie ma nawet podstawowych badań, jak cewnikowanie serca. Rodzice starali się w Łodzi, ale badanie wciąż przekładano. - W końcu udało się we Wrocławiu, gdzie rozpoznano nadciśnienie płucne. W ten sposób Nikoś stał się nieoperowalny. Ale profesor chciał go ratować. W niespełna tydzień moja firma, Work Service, zebrała 85 tys. 600 złotych.
Koszt operacji w Münster wynosił niemal 150 tys. złotych. Resztę rodzice zebrali przez fundację Cor Infantis.
Prof. Malec: - Z duszą na ramieniu zrobiłem to, co Nikodem powinien mieć zoperowane jako półroczne dziecko. Dzisiaj mógłby już być po trzecim etapie korekty. Kardiolodzy mnie pytali: myśli pan, że to dziecko przeżyje?
Obyś miał następców
Kraków, 1994. Któregoś wieczora w Prokocimiu dzwoni telefon (Malec jest akurat na dyżurze): - Ja i profesor Castaneda - oznajmia w słuchawce William Norwood - postanowiliśmy pracować w Szwajcarii i chcielibyśmy się dowiedzieć, czy nie chciałbyś pracować z nami. Norwooda nazywa się ojcem, a Gwatemalczyka Aldo Castanedę matką dziecięcej kardiochirurgii. Malec ma już habilitację i właśnie został docentem. Prosi o urlop bezpłatny. Wie, że właśnie dostał szansę uczenia się od najlepszych na świecie.
- Wtedy rektorem był słynny profesor Szczeklik. Powiedział: "Daję panu ten urlop i bardzo się cieszę, że jedzie pan się kształcić". Pracowałem w Szwajcarii trzy lata. Klinika mieściła się w małym miasteczku z przepięknym widokiem na Mont Blanc i Jezioro Genewskie. Przez siedem dni w tygodniu, niemal non stop, istniała dla nas tylko chirurgia.
Rozmowa z Markiem Balickim: ''Szpitale jak fabryki''
Norwood uczył Malca uprawiania medycyny. Zawsze mu powtarzał: "Jeśli jest chociaż cień szansy, to ją wykorzystaj". A Castaneda dodawał: "Pisz prace po angielsku - po polsku nikt nawet nie będzie czytał - i ucz, żebyś miał następców".
Pod jego okiem ośmioro lekarzy zrobi doktoraty. Doc. Katarzyna Januszewska: - Znane są historie, kiedy ktoś napisze doktorat i miesiącami czeka na poprawki. Ja swój dostałam poprawiony po trzech dniach.
Swoim asystentom Malec załatwi stypendia u Norwooda. Będą uczyli się amerykańskiej medycyny w tamtejszym szpitalu pediatrycznym. A przede wszystkim tego, jak się walczy o pacjenta. - Technika to nie wszystko. To można opanować. Chciałem, żeby nauczyli się, jak być lekarzem - mówi profesor. - Ale Norwood mnie też ostrzegał: "Pamiętaj, że troszcząc się o pacjenta, nieraz narazisz się kolegom czy personelowi. Ale to nie dyrektor, nie zawodowe koterie, ale człowiek stoi na pierwszym miejscu".
Bujak
Kraków, 2005. - Mówili: "Widzi pan, panie prokuratorze? Przychodzi, siedzi na tym swoim bujaku i wpatruje się w te dzieci. Po co on to robi?". Ale ci lekarze chyba nie rozumieli, że dla nas, rodziców, taki lekarz to skarb - Jacek Wygoda, prokurator IPN, niegdyś prawa ręka Janusza Kurtyki, sięga pamięcią wstecz: - Moja córka Monika urodziła się z HLHS. Kardiolog, do którego trafiła w Prokocimiu, docent Andrzej Rudziński, zdiagnozował wadę serca, ale uznał, że nie wymaga natychmiastowego leczenia. Po czym odmówił przyjęcia dziecka na oddział, podobno z braku miejsca. Dzwoniłem do wszystkich świętych, żeby ją przyjęli. Leżała w końcu na tej kardiologii, ale nic przy niej nie robiono. Po pięciu dniach dostała zapaści. Malec, jak twierdzi, nawet nie wiedział, że takie dziecko ma być zoperowane. Gdyby wiedział, życie córki potoczyłoby się zupełnie inaczej.
Prof. Malec w prokocimskim szpitalu ma swój bujany fotel, na którym godzinami czuwa przy zoperowanych dzieciach. Bo zrobić zabieg to jeszcze nic. Najważniejsze, żeby dziecko przeżyło. Bywa, że nie wraca do domu na noc, kiedy stan dziecka jest ciężki.
- Moja córka trafiła do niego już po zapaści, a mimo to uratował jej życie. Niestety, mózg już był niedotleniony i Monika nie chodziła, nie mówiła. Zawiadomiłem prokuraturę.
Malec pamięta córkę prokuratora. - Nikt w Polsce nie chciał podpisać się pod stwierdzeniem, że lekarz zrobił błąd - opowiada. - Znałem jedną lekarkę, która - jak dostrzegała wadę serca u płodu - wysyłała matki, by rodziły w Krakowie. I ja zaraz po porodzie operowałem. Wysłałem jej dokumentację dziewczynki. Była oburzona. "Jak można się tak pomylić!" - mówiła. Potem dowiedziałem się, że powołano ją w tej sprawie jako biegłą. Już nie dopatrzyła się błędu.
Pieniądze to nie wszystko
Malec operuje najtrudniejsze przypadki, ale wielu mówi: szarlatan, eksperymentuje.
- Tak samo kiedyś mówiono o Norwoodzie - wspomina profesor. - Dzieci umierały mu na stole jedno po drugim. Ale on, choć miał chwile zwątpienia, nie poddawał się.
Serce niemowlęcia jest małe jak jego piąstka. Jeden fałszywy ruch i dziecko umiera
W 1997 prof. Malec, będąc jeszcze w Szwajcarii, dostanie dwie propozycje: objęcia kardiochirurgii dziecięcej w Prokocimiu i kontraktu w USA u boku Norwooda. Stanie na rozdrożu. Od 14 lat jest już żonaty z koleżanką ze studiów (Małgorzata Malczewska-Malec jest dzisiaj bariatrą), mają córkę (w przyszłości urodzi się jeszcze druga). - Norwood zaprosił mnie z żoną. Polecieliśmy do USA. Właściwie już wybraliśmy dom, w którym zamieszkamy. Kontrakt opiewał na kilkaset tysięcy dolarów. Żona powiedziała, a mówiła tak całe życie: "Co postanowisz, tak będzie". Wiedziała, że kardiochirurgia jest dla mnie pasją, ale podobnie jak ja uważała, że pieniądze to nie wszystko. Kiedy przyjechałem do Krakowa, prof. Grochowski nalegał, żebym wrócił i tu budował nowoczesną klinikę. Tak też zrobiłem.
Za pieniądze sponsorów Malec kupi aparaturę, poprawi warunki na sali operacyjnej, intensywnej terapii, wyśle swoich asystentów na stypendia do Norwooda, "żeby zobaczyli, jak operuje geniusz". Każe kupować dzieciom pościel i rzadko jeszcze wtedy używane w szpitalach pampersy. A personelowi poleci uszyć nowe kitle. Będzie przychodził do pracy o szóstej i wychodził ostatni. Żaden z jego asystentów nie wyjdzie z pracy o 14.00, żeby dorabiać w prywatnych placówkach. Profesor wywalczy dla nich wyższe zarobki, wzbudzając tym samym zazdrość środowiska. - W 2002 roku, gdy dostałem prestiżową nagrodę Europejskiego Towarzystwa Torako-Kardiochirurgów w Monte Carlo, z którą łączyło się 10 tysięcy dolarów, pieniądze podzieliłem między asystentów.
Malec założy też stowarzyszenie Cor Infantis, żeby było konto, na które ludzie chcący wspomóc klinikę mogliby wpłacać pieniądze. Po latach stowarzyszenie zacznie być mylone z fundacją o tej samej nazwie, zbierającą pieniądze na zagraniczne operacje serca. Malec zostanie okrzyknięty tym, który zarabia na dzieciach. - Bywało, że dziennikarze dzwonili do rodziców i pytali, czy mi zapłacili - mówi. - A ja nigdy nie wziąłem ani grosza dla siebie. Gdybym wziął choć 1 euro, nie mógłbym spojrzeć sobie w oczy.
Samobójczyni
Dzięki nagrodzie w Monte Carlo i spektakularnym operacjom Malca szpital w Prokocimiu staje się znany w Europie, a nawet za oceanem. Profesor zoperuje np. bliźnięta syjamskie z wadą serca. - Miały dwa serca, ale złączone - wspomina. - Operacja się udała, ale za długo zwlekano z rozdzieleniem dzieci. W końcu zmarły.
Niedziela, Światowy Dzień Serca. Obchody w Krakowie. Garnitur, krawat, Malec w progu domu, gotowy do wyjścia. Dzwoni telefon: - Przywieźli piętnastolatkę. Zatrzymana akcja serca. Zażyła mnóstwo leków, popiła alkoholem. Chyba chciała popełnić samobójstwo.
Malec (błyskawicznie): - To nie są leki, które uszkodzą jej organizm. Ale jakiś czas będą działały. Obłóżcie ją lodem, masujcie serce, szykujcie salę operacyjną. Już jadę.
Wyzwania nowoczesnej kardiologii: ''Z sercem w XXI wiek'', ''Zaglądanie w serce''
Profesor zastosował nowoczesną metodę reanimacji, podłączając dziewczynę do sztucznego płucoserca, by podtrzymać krążenie i wypłukać zażyte przez nią leki. Nie wrócił już do domu. Nad ranem serce dziewczyny zaczęło bić. - Po pięciu dniach odłączyłem płucoserce, a po tygodniu niedoszła samobójczyni poszła do domu. Potem przychodziła do mnie i dziękowała.
Wydarzenie w listopadzie 2007 r. odnotuje specjalistyczna prasa medyczna. Pod sukcesem Malec podpisze też pięciu swoich asystentów.
Ale będzie już miał na zawodowym koncie sprawę dyscyplinarną. Rok wcześniej czterech docentów i jeden urolog w stopniu profesora, który nigdy z Malcem nie pracował, oskarżą go o mobbing i łamanie prawa pracy. Dwóch z nich kilka lat wcześniej było na kontrakcie w Szwajcarii. Na zaproszenie Malca. - Jestem furiatem - przyznaje profesor. - W momencie gdy dziecko zaczyna mi umierać na stole, a ktoś nie wkłada wszystkich sił w jego ratowanie, nie przebieram w słowach. Gromię asystentów tak, jak Norwood gromił mnie. Dostałem upomnienie, po czym komisja dyscyplinarna w Warszawie uznała całą sprawę za farsę i ją umorzyła. Oczyścili mnie z zarzutów. Ale niesmak pozostał.
Rezygnuję. Będę operował
Kraków, 2007. "Dominującą grupę pacjentów kardiochirurgicznych stanowią dzieci z niedorozwojem lewej komory serca, przyjmowane z terenu całej Polski, co znacznie opóźnia leczenie dzieci z prostszymi wadami z naszego regionu (...). Pacjenci z wadami serca z naszego regionu, kwalifikujący się do zabiegu, muszą być operowani w pierwszej kolejności" - pisze do prof. Edwarda Malca dyrektor szpitala w Prokocimiu Maciej Kowalczyk.
Profesor jest wstrząśnięty. Bo to oznacza, że nie będzie mógł operować wszystkich dzieci, które potrzebują pomocy. - Zadzwonił do mnie prawnik z Warszawy: "Moje dziecko ma wadę serca, czy mogę do pana przyjechać?". A ja na to: "Przepraszam, ale dostałem od dyrektora pismo, że obowiązuje mnie rejonizacja. Mogę operować tylko dzieci z terenu Małopolski". I wtedy ten mężczyzna się rozpłakał. "To znaczy, że moje dziecko ma umrzeć, bo urodziło się w Warszawie?". Powiedziałem wtedy do mojej żony: "Słuchaj, ja takiej medycyny nie uprawiam". Całą noc nie spałem. Przyszedłem rano do szpitala i oznajmiłem sekretarce: "Z dniem dzisiejszym rezygnuję z funkcji kierownika Kliniki Kardiochirurgii Dziecięcej i funkcji wicedyrektora Instytutu Pediatrii. Proszę rozesłać stosowne pisma i zadzwonić do tej rodziny z Warszawy, żeby przywieźli dziecko. Będę operował".
Dziecko przeżyło.
Raz w miesiącu
Po ponad 20 latach pracy w Uniwersyteckim Szpitalu Dziecięcym w Krakowie prof. Edward Malec odchodzi. W 2007 roku zaczyna operować w Monachium, gdzie ściąga go dyrektor kliniki Uniwersytetu Ludwika Maksymiliana prof. Bruno Reichart. W polskich mediach pojawia się plotka, że dlatego Zygmunt Solorz-Żak dofinansowuje tamtejszą kardiochirurgię 100 mln euro.
- Pan Solorz, owszem, dał wielkie pieniądze, ale tamtejszemu neurologicznemu instytutowi badawczemu - zdradza Malec. O szczegółach nie chce mówić.
Jestem furiatem - przyznaje profesor. - W momencie gdy dziecko zaczyna mi umierać na stole, a ktoś nie wkłada wszystkich sił w jego ratowanie, nie przebieram w słowach
Rodzice polskich dzieci z wadami serca jadą za Malcem. O sprowadzeniu go z powrotem do kraju myśli milioner Leszek Czarnecki. Z jego pełnomocnikiem Zbigniewem Dorendą omawiają wstępnie utworzenie prywatnej kliniki. Specjalnie dla profesora. - Ale w końcu powiedziałem, że nie mógłbym pracować w tej klinice. Bo prywatna. Bałem się, że nie udźwignie kosztów. Kardiochirurgia to droga inwestycja. Ja pracuję w klinikach uniwersyteckich, gdzie pacjentom koszty pokrywa ubezpieczyciel.
Raz w miesiącu Malec przyjeżdża do Krakowa i przyjmuje po kilkadziesiąt dzieci. By rodzice nie musieli jeździć na konsultacje do Niemiec. Pod jego redakcją w 2007 roku powstaje znakomity poradnik "Dziecko z wadą serca". Cały dochód ze sprzedaży idzie na pomoc dzieciom.
- W Prokocimiu śmiali się, że się "kumam" z rodzicami - zamyśla się profesor. - Ja po prostu potrafię wczuć się w sytuację człowieka, który ma śmiertelnie chore dziecko. Lubię z nimi rozmawiać. Wszystko wytłumaczyć. Rodzic jest bardzo ważny w procesie leczenia. To on podaje leki, obserwuje dziecko. Ma czasem więcej wiedzy na jego temat niż niejeden lekarz. Jest dla mnie partnerem i staram się mu ufać.
Krzyż
Córka prokuratora Jacka Wygody Monika umrze 14 lutego tego roku. Jej sprawą zajmie się Europejski Trybunał Praw Człowieka.
Prezydent Bronisław Komorowski odznaczy Edwarda Malca Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski - Polonia Restituta. To skłoni jednego z posłów PO, Mariana Cyconia, do poruszenia w Sejmie bolączek polskiej kardiochirurgii. "Apeluję - powie poseł - abyśmy wspólnie zastanowili się, jak doinwestować nasze kliniki i jak zatrzymać w nich najlepszych lekarzy".
Bujak profesora zniknął z oddziału.
Komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników portalu. Wydawca nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii.
Dodaj komentarz
Komentarze publikowane są dopiero po sprawdzeniu przez moderatora!